Wczoraj był pierwszy dzień nauki w szkole po prezydenckich wyborach, a także mój pierwszy dzień przejmowania obowiązków w szkolnym biurze. Nie jest to wcale łatwe, wszystko jest tu nowe, nawet język, pomimo, że wszyscy mówią po angielsku to jednak jest to angielski całkiem inny. Akcent jest afrykański, niektóre wyrazy wymawiane są tu inaczej. Kosmos ! Czasem zastanawiam się czy to jeszcze angielski czy już jakiś lokalny język, njanja („niańdża”). Ale myślę, że to kwestia czasu, osłuchania się. Wracając do szkoły, nauka rozpoczyna się apelem o 7.15 na szkolnym placu. Dzieci w Polsce niech nie marudzą, że muszą wcześnie wstawaćJ. I wygląda to mniej więcej tak, że na apel przychodzą dzieci mieszkające w okolicy. Po nim starsze klasy wychodzą do szkół w Lusace ponieważ w CoH nie ma możliwości lokalowych żeby pomieścić ok. 800 dzieciaków. Natomiast, młodsze rozchodzą się do klas. Jedno pomieszczenie klasowe to mały, okrągły budyneczek. Są w nim ławki, tablica, czasem jakaś mała szafa i mniej więcej po 30-40 dzieciaków. Miałam możliwość uczestniczenia na lekcji języka angielskiego i biologii. Cóż, nauka wygląda tu zupełnie inaczej niż w europejskich szkołach… Dzieci nie mają tu pomocy naukowych, a książki są na stanie w szkole. Nawet nauczyciel nie korzysta z podręcznika tylko własnych notatek, przynajmniej ten, u którego byłam na lekcji. Uczniom musi wystarczyć jeden zeszyt do jednego przedmiotu, o którego mało dbają. Pognieciony, z zagiętymi rogami, czasem bez okładki albo z porwanymi kartkami to standard. A do tego kawałek długopisu czy ołówka. Prawo blatu nie do końca tu obowiązuje. Jest to trochę smutny widok zwłaszcza jeśli wiem z jakim wyposażeniem chodzą do szkół nasze polskie dzieci i jak wyglądają polskie szkoły… Mając przed sobą taki obraz stwierdzam, że nie wolno nam narzekać… Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nawet zwykły z kolorowa okładką i białym papierem zeszyt może wywołać na twarzy uśmiech…
wtorek, 27 września 2011
Niespodzianki
W niedzielę byłam na mojej pierwszej Mszy św. w Afryce… Tak, tutaj zwykła Msza w niedzielę różni się od tej znanej w Polsce. Była odprawiana w pobliskim kościele przez księdza z Europy o 7.30, więc leniuchowania w niedzielę nie maJ, a trwała 2 godz. Jak na warunki afrykańskie to była krótka. Co do różnic, które rzuciły się mocno w oczy to takie, że podczas Ewangelii się siedzi, a psalm czyta. To dziwne, bo ogólnie na takiej Mszy jest bardzo dużo śpiewu i klaskania. Kolejną różnicą była procesja z darami. W Afryce jest ona bardzo rozbudowana, idzie w niej nawet kilkanaście osób, każda z nich niesie jakiś dar. A darem może być tu wszystko. Oprócz chleba i wina widziałam mąkę, cukier, jajka, ciastka, ziemniaki i kaszę… ciekawe, prawda? Ale największe wrażenie zrobiła na mnie muzyka do której kilka wyznaczonych kobiet rozpoczynało pieśni, a wierni włączali się lub śpiewali tylko refren. Rytmem była podobna do naszego disco poloJ naprawdę, same nogi chodzą, nic tylko tańczyć! U nas to jest nierealne, a tu, w Afryce? proszę bardzoJ Szkoda, że w Polsce takiej nie ma, może niektórzy zaczęliby przychodzić na Msze na początek dla muzyki…? Muszę stwierdzić, że ciekawie to wygląda - ludzie śpiewają, klaszczą i jeszcze się bujają. Reszta Mszy jest taka sama jak w Polsce. Po Eucharystii były ogłoszenia (ciekawostka – były czytane przez kobietę), podczas których zostałyśmy powitane. Musiałyśmy w tym momencie wstać i pokazać się wszystkim. Zrobiło mi się miło.
W CoH jest taki zwyczaj, że w niedzielę obiad jemy wszyscy razem, siostry, wolontariusze i dziewczęta. Odbywa się to na stołówce gdzie zwykle posiłki mają tylko dziewczęta. I tu kolejna ciekawostka, w Afryce je się rękomaJ. Ja w sumie jeszcze tego nie próbowałam, bo mam możliwość korzystania ze sztućców, ale przymierzam się na razie obserwując dziewczynkiJ Po obiedzie czekała na nas kolejna niespodzianka. Przez najstarsze dziewczęta, które tu mieszkają, zostałyśmy oficjalnie powitane w City of Hope. Życzyły nam miłego pobytu na placówce i byśmy czuły się tu jak w domu. Było to bardzo miłe i niespodziewane, nawet łezka zakręciła się w oku… Poczym przy śpiewnie zostałyśmy ubrane w nasze pierwsze chitengi (nie wiem czy to jest poprawna pisownia, a wymawia się „ czitenga”). To typowy strój afrykańskiej kobiety. Chitega to prostokątny kawałek kolorowego materiały, który noszą kobiety, nazwijmy to naszym językiem, jako spódnicę. Chociaż z takiego materiału szyje się również sukienki, bluzki, spódnice czy męskie koszule. Można go również wykorzystać jako obrus czy zasłonki. Wszystko zależy od fantazji i potrzeby. Zabawne jest to, że materiał na chitengę ma różne kolory i wzory. Więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniego wzoru na dane święto czy to narodowe czy kościelne. Na porządku dziennym są chitengi z wizerunkiem Jezusa, Matki Bożej, ks. Jana Bosco czy zambijskiego prezydenta. To dopiero jest okazywanie swoich przekonań religijnych i patriotycznych…
W CoH jest taki zwyczaj, że w niedzielę obiad jemy wszyscy razem, siostry, wolontariusze i dziewczęta. Odbywa się to na stołówce gdzie zwykle posiłki mają tylko dziewczęta. I tu kolejna ciekawostka, w Afryce je się rękomaJ. Ja w sumie jeszcze tego nie próbowałam, bo mam możliwość korzystania ze sztućców, ale przymierzam się na razie obserwując dziewczynkiJ Po obiedzie czekała na nas kolejna niespodzianka. Przez najstarsze dziewczęta, które tu mieszkają, zostałyśmy oficjalnie powitane w City of Hope. Życzyły nam miłego pobytu na placówce i byśmy czuły się tu jak w domu. Było to bardzo miłe i niespodziewane, nawet łezka zakręciła się w oku… Poczym przy śpiewnie zostałyśmy ubrane w nasze pierwsze chitengi (nie wiem czy to jest poprawna pisownia, a wymawia się „ czitenga”). To typowy strój afrykańskiej kobiety. Chitega to prostokątny kawałek kolorowego materiały, który noszą kobiety, nazwijmy to naszym językiem, jako spódnicę. Chociaż z takiego materiału szyje się również sukienki, bluzki, spódnice czy męskie koszule. Można go również wykorzystać jako obrus czy zasłonki. Wszystko zależy od fantazji i potrzeby. Zabawne jest to, że materiał na chitengę ma różne kolory i wzory. Więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniego wzoru na dane święto czy to narodowe czy kościelne. Na porządku dziennym są chitengi z wizerunkiem Jezusa, Matki Bożej, ks. Jana Bosco czy zambijskiego prezydenta. To dopiero jest okazywanie swoich przekonań religijnych i patriotycznych…
niedziela, 25 września 2011
Zakupy za 100 000 ;)
Kto by pomyślał, że na zakupy wydam 100 000...:) szkoda, że nie naszych polskich złotówek:) tylko kwachy :) tak czy inaczej w sobotę byłam na pierwszych zakupach w Lusace, w afrykańskim dużym supermarkecie. W sumie to nie wiem czy on tak do końca jest afrykański, ale jest i to się liczy:) Zaopatrzony we wszystkie produkty jakie mogą być mi potrzebne przez najbliższy rok więc Mamo, nie martw się :) Sa tu towary produkowane w Afryce, ale też bez problemu można kupić rzeczy znanych nam marek. Różnią się tylko ceną...Liczenie w setkach i tysiącach wcale nie jest takie proste, zwłaszcza jeśli ktoś wcześniej nie operował takimi cyframi. Gdy weszłam do sklepu zdziwiłam się trochę bo bez problemu mogłam wziąć duży wózek na kółkach na zakupy, w sumie nie robiłam aż takich dużych zakupów, żeby nie było...;) ale małych do ręki brakowało. Cóż...po chwili już wiedziałam dlaczego nikt z nich nie korzysta, nie da się w ogóle nimi jeździć, nie słuchają się wcale...W ten oto sposób powiększę grono zwolenników małych koszyków :)
Wybory
Jak dobrze pamiętam, to dzień przed naszym przylotem do Zambii były wybory. Liczenie głosów zajęło tu kilka dni więc byłam tu przed ogłoszeniem wyników, na które wszyscy czekali. Po krótkim wywiadzie dowiedziałam się, że Zambijczycy chcą zmiany w rządzie, chcą kogoś nowego, dlatego, gdy ogłoszenie wyników trwało zbyt długo zaczynali się niecierpliwić. Bali się, że kolejne wybory wygra ta sama osoba dzięki fałszowaniu wyników. Te napięcie dało się zauważyć. W drodze na lotnisko w centrum miasta było, tak jak u nas, sporo ludzi, normalnie. Natomiast gdy byłam na lotnisku s. Ryszarda zadzwoniła i radziła jechać inną drogą City of Hope (CoH) ponieważ może być niebezpiecznie. W drodze na placówkę centrum było jużpuste. Widziałam sporo policji, mijał nas ciężarowy samochód zapełniony żołnierzami z bronią...Z jednej strony był to widok może trochę straszny, zastanawiający, ale z drugiej nowy, ciekawy...Tak czy inaczej biała dziewczyna powinna być w takim czasie w bezpiecznym miejscu. Drugiego dnia, od wczesnego rana dało się słyszeć okrzyki ludzi, nawoływania, ciągłe klaksony i wuwuzele...Ogłosili wyniki...i były to okrzyki radości! bo wygrał ten, w którego zambijscy obywatele pokładają duże nadzieje. Więc w ten głośny sposób od samego rana wszyscy świętowali. Także dzieci w CoH nie miały lekcji z racji wyborów.
sobota, 24 września 2011
Początek
Witam z City of Hope w Lusace, stolicy Zambii :)
Jestem tu tylko trzeci dzień, a mam wrażenie, że chociażby 2 tyg...szok:)
Podróż minęła nam bez większych problemów. Piszę "nam" bo leciałam jeszcze z trzema wolontariuszkami, Asią, która jest razem ze mną w Lusace, Alą i Anią, które z Lusaki pojechały drugiego dnia dalej na północ, do Mansy. Bez problemów to raczej się nie da:) Więc tak, na samym starcie, jeszcze na Okęciu, tuż przed wejściem do samolotu okazało się, że gitara nie może lecieć...Potem we Francji dostajemy informację, że nasz lot do Nairobii jest opóźniony o ok. 50min. więc na kolejną przesiadkę mamy 1,5 godz. dużo, a zarazem mało w obcym państwie, ba! na obcym kontynencie! :) ale żeby nie było tak wesoło, to podczas ośmiogodzinnego lotu do Nairobii uświadomiłyśmy sobie, że w Kenii jest zmiana czasu więc mamy na odprawę pół godz....peszek, więc w biegu szukamy odpowiedniej bramki. I udało się:) Każdy z obsługi na lotnisku w Nairobii, kto usłyszał "Lusaka, Lusaka" przepuszczał nas:) i takim sposobem zdąrzyłyśmy na ostatni tego dnia samolot do Zambii:) Na lotnisku w Lusace czekał na nas ks. Kazimierz, czekał...bo musiałyśmy wykupić wizę, a tu nie załatwia się takich spraw szybko, trzeba odpowiedzieć na masę pytań, zrobić zdjęcie i jeszcze zeskanować linie papliarne lewej dłoni z uwzględnieniem lewego kciuka:) Ale udało się:) Potem nie było tak wesoło bo okazało się, że nasze bagaże z racji opóźnienia nie doleciały do Lusaki więc zaczęło się zgłaszanie, jaki był bagaż, kolor, materiał itp...a ks. Kaziu czekał...a nas jest cztery...:) przy każdej z nas, pan w okienku wykonywał te same czynności i z taką samą szybkościa...:) cóż, nasze bagaże będą następnego dnia...
Na placówce w środku nocy przywitała nas tylko s. Ryszarda, dyrektor City of Hope, pokazała nam gdzie dziś mamy spać i życzyła dobrej nocy. Następnego dnia pojechałyśmy z s. Zosią z Mansy po bagaże...czekały już na nas, uff :) potem wymieniłyśmy dolary na kwacha ( nie wiem czy to się domienia:) a wymawia się mniej więcej tak "kłaczy"). Po powrocie zwiedzałyśmy placówkę, jest ogromna, ale o niej napiszę innym razem. I poznawałyśmy pierwsze dziewczynki, które tu mieszkają, a dokładniej w sierocińcu, który prowadzą siostry. cdn:)
Jestem tu tylko trzeci dzień, a mam wrażenie, że chociażby 2 tyg...szok:)
Podróż minęła nam bez większych problemów. Piszę "nam" bo leciałam jeszcze z trzema wolontariuszkami, Asią, która jest razem ze mną w Lusace, Alą i Anią, które z Lusaki pojechały drugiego dnia dalej na północ, do Mansy. Bez problemów to raczej się nie da:) Więc tak, na samym starcie, jeszcze na Okęciu, tuż przed wejściem do samolotu okazało się, że gitara nie może lecieć...Potem we Francji dostajemy informację, że nasz lot do Nairobii jest opóźniony o ok. 50min. więc na kolejną przesiadkę mamy 1,5 godz. dużo, a zarazem mało w obcym państwie, ba! na obcym kontynencie! :) ale żeby nie było tak wesoło, to podczas ośmiogodzinnego lotu do Nairobii uświadomiłyśmy sobie, że w Kenii jest zmiana czasu więc mamy na odprawę pół godz....peszek, więc w biegu szukamy odpowiedniej bramki. I udało się:) Każdy z obsługi na lotnisku w Nairobii, kto usłyszał "Lusaka, Lusaka" przepuszczał nas:) i takim sposobem zdąrzyłyśmy na ostatni tego dnia samolot do Zambii:) Na lotnisku w Lusace czekał na nas ks. Kazimierz, czekał...bo musiałyśmy wykupić wizę, a tu nie załatwia się takich spraw szybko, trzeba odpowiedzieć na masę pytań, zrobić zdjęcie i jeszcze zeskanować linie papliarne lewej dłoni z uwzględnieniem lewego kciuka:) Ale udało się:) Potem nie było tak wesoło bo okazało się, że nasze bagaże z racji opóźnienia nie doleciały do Lusaki więc zaczęło się zgłaszanie, jaki był bagaż, kolor, materiał itp...a ks. Kaziu czekał...a nas jest cztery...:) przy każdej z nas, pan w okienku wykonywał te same czynności i z taką samą szybkościa...:) cóż, nasze bagaże będą następnego dnia...
Na placówce w środku nocy przywitała nas tylko s. Ryszarda, dyrektor City of Hope, pokazała nam gdzie dziś mamy spać i życzyła dobrej nocy. Następnego dnia pojechałyśmy z s. Zosią z Mansy po bagaże...czekały już na nas, uff :) potem wymieniłyśmy dolary na kwacha ( nie wiem czy to się domienia:) a wymawia się mniej więcej tak "kłaczy"). Po powrocie zwiedzałyśmy placówkę, jest ogromna, ale o niej napiszę innym razem. I poznawałyśmy pierwsze dziewczynki, które tu mieszkają, a dokładniej w sierocińcu, który prowadzą siostry. cdn:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)