wtorek, 27 września 2011

Szkoła

Wczoraj był pierwszy dzień nauki w szkole po prezydenckich wyborach, a także mój pierwszy dzień przejmowania obowiązków w szkolnym biurze. Nie jest to wcale łatwe, wszystko jest tu nowe, nawet język, pomimo, że wszyscy mówią po angielsku to jednak jest to angielski całkiem inny. Akcent jest afrykański, niektóre wyrazy wymawiane są tu inaczej. Kosmos ! Czasem zastanawiam się czy to jeszcze angielski czy już jakiś lokalny język, njanja („niańdża”).  Ale myślę, że to kwestia czasu, osłuchania się. Wracając do szkoły,  nauka rozpoczyna się apelem o 7.15 na szkolnym placu. Dzieci w Polsce niech nie marudzą, że muszą wcześnie wstawaćJ. I wygląda to mniej więcej tak, że na apel przychodzą dzieci mieszkające w okolicy. Po nim starsze klasy wychodzą do szkół w Lusace ponieważ w CoH nie ma możliwości lokalowych żeby pomieścić ok. 800 dzieciaków. Natomiast, młodsze rozchodzą się do klas. Jedno pomieszczenie klasowe to mały, okrągły budyneczek. Są w nim ławki, tablica, czasem jakaś mała szafa i mniej więcej po 30-40 dzieciaków. Miałam możliwość uczestniczenia na lekcji języka angielskiego i biologii. Cóż, nauka wygląda tu zupełnie inaczej niż w europejskich szkołach… Dzieci nie mają tu pomocy naukowych, a książki są na stanie w szkole. Nawet nauczyciel nie korzysta z podręcznika tylko własnych notatek, przynajmniej ten, u którego byłam na lekcji. Uczniom musi wystarczyć jeden zeszyt do jednego przedmiotu, o którego mało dbają. Pognieciony, z zagiętymi rogami, czasem bez okładki albo z porwanymi kartkami to standard. A do tego kawałek długopisu czy ołówka. Prawo blatu nie do końca tu obowiązuje. Jest to trochę smutny widok zwłaszcza jeśli wiem z jakim wyposażeniem chodzą do szkół nasze polskie dzieci i jak wyglądają polskie szkoły… Mając przed sobą taki obraz stwierdzam, że nie wolno nam narzekać… Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nawet zwykły z kolorowa okładką i białym papierem zeszyt może wywołać na twarzy uśmiech…

Niespodzianki

W niedzielę byłam na mojej pierwszej Mszy św. w Afryce… Tak, tutaj zwykła Msza w niedzielę  różni się od tej znanej w Polsce. Była odprawiana w pobliskim kościele przez księdza z Europy o 7.30, więc leniuchowania w niedzielę nie maJ, a trwała 2 godz. Jak na warunki afrykańskie  to była  krótka. Co do różnic, które rzuciły się mocno w oczy to takie, że podczas Ewangelii się siedzi, a psalm czyta. To dziwne, bo ogólnie na takiej Mszy jest bardzo dużo śpiewu i klaskania. Kolejną różnicą była procesja z darami. W Afryce jest ona bardzo rozbudowana, idzie w niej nawet kilkanaście osób, każda z nich niesie jakiś dar. A darem może być tu wszystko. Oprócz chleba i wina widziałam mąkę, cukier, jajka, ciastka, ziemniaki i kaszę… ciekawe, prawda?  Ale największe wrażenie zrobiła na mnie muzyka do której kilka wyznaczonych kobiet rozpoczynało pieśni, a wierni włączali się lub śpiewali tylko refren. Rytmem była podobna do naszego disco poloJ naprawdę, same nogi chodzą, nic tylko tańczyć! U nas to jest nierealne, a tu, w Afryce? proszę bardzoJ Szkoda, że w Polsce takiej nie ma, może niektórzy zaczęliby przychodzić na Msze na początek dla muzyki…? Muszę stwierdzić, że ciekawie to wygląda - ludzie śpiewają, klaszczą i jeszcze się bujają. Reszta Mszy jest taka sama jak w Polsce. Po Eucharystii były ogłoszenia (ciekawostka – były czytane przez kobietę), podczas których zostałyśmy powitane. Musiałyśmy w tym momencie wstać i pokazać się wszystkim. Zrobiło mi się miło.
W CoH jest taki zwyczaj, że w niedzielę obiad jemy wszyscy razem, siostry, wolontariusze i dziewczęta. Odbywa się to na stołówce gdzie zwykle posiłki mają tylko dziewczęta. I tu kolejna ciekawostka, w Afryce je się rękomaJ. Ja w sumie jeszcze tego nie próbowałam, bo mam możliwość korzystania ze sztućców,  ale przymierzam się na razie obserwując dziewczynkiJ Po obiedzie czekała na nas kolejna niespodzianka. Przez najstarsze dziewczęta, które tu mieszkają, zostałyśmy oficjalnie powitane w City of Hope. Życzyły nam miłego pobytu na placówce i byśmy czuły się tu jak w domu. Było to bardzo miłe i niespodziewane, nawet łezka zakręciła się w oku… Poczym przy śpiewnie zostałyśmy ubrane w nasze pierwsze chitengi (nie wiem czy to jest poprawna pisownia, a wymawia się „ czitenga”). To typowy strój afrykańskiej kobiety. Chitega to prostokątny kawałek kolorowego materiały, który noszą kobiety, nazwijmy to naszym językiem, jako spódnicę. Chociaż z takiego materiału szyje się również sukienki, bluzki, spódnice czy męskie koszule. Można go również wykorzystać jako obrus czy zasłonki. Wszystko zależy od fantazji i potrzeby. Zabawne jest to, że materiał na chitengę ma różne kolory i wzory. Więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniego wzoru na dane święto czy to narodowe czy kościelne. Na porządku dziennym są chitengi z wizerunkiem Jezusa, Matki Bożej, ks. Jana Bosco czy zambijskiego prezydenta. To dopiero jest okazywanie swoich przekonań religijnych i patriotycznych…