środa, 15 sierpnia 2012

Ale czy koniec...?

Cóż, stało się, to ostatni dzień w City of Hope, ostatni dzień w Lusace, ostatni dzień w Zambii… Jutro już nikt na chodniku nie będzie wołał za mną: „Muzungu! How are you?” Nikt nie będzie zaczepiał i pytał się co u mnie słychać, ot tak, po prostu, bo jestem drugim człowiekiem i zasługuję na odrobinę zainteresowania. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, będę jedną w wielu postaci ulicy. Ale czy tak naprawdę będę jedną z wielu? Zewnętrznie na pewno tak. Może tylko moja głowa obsypana afrykańskimi warkoczykami będzie wskazywała na pewną odmienność. Jednak to będzie chwilowa odmienność.  Wewnętrznie będę inna. Będę patrzeć na europejski świat oczami zambijskich dzieci, które poza swoim maleńkim podwórkiem i drogą do szkoły, nie widziały nic. Będę patrzeć na mnogość sklepów, towarów, kolorów. Po rocznym oglądaniu świata przez rdzawy kurz i pył będzie to nie lada wyzwanie dla oczuJ Czystość i porządek będą na każdym kroku, niczym kosze na śmieci. Będę czuć nowe zapachy. Nie będę potykać się o plastikowe siatki i butelki leżące pod nogami. Wiem, że w pierwszych chwilach będę niczym małe dziecko zabrane z buszowej wioski i postawione w sam środek czegoś, co nazywa się „europejskie miasto”. Będę bombardowana światłem, obrazem i dźwiękiem. Zastanawiam się czy będę w stanie normalnie przejść przez ulicę, zrobić zakupy w SKLEPIE, a nie na lokalnym markecie. Będę szukać ciszy, dźwięków natury, krzyków i śmiechów dzieci, kobiecych nawoływań, tak charakterystycznych dla krajów Afryki. Lecz ich nie znajde. Czy będę zagubiona? Czy będę czuć się w jakiś sposób inna? Oczywiście! I powiem więcej, chcę być taka, chociaż przez pewien czas.  I proszę o wyrozumiałość i cierpliwość.  Jeśli będę się tak właśnie czuć, to będę wiedziedziala, że żyję. To będzie znak, że rok w innej kulturze, z innymi ludźmi, w innym miejscu wpłynęły na mnie. To będzie znak, że przeżyłam, doświadczyłam i poznałam. Znak, że nie byłam obojętna, że byłam otwarta na inność. Owszem, jestem świadoma, że w pierwszych dniach czy tygodniach może być dziwnie, a nawet ciężko. Może będę musiała się uczyć od nowa pewnych aspektów życia, a może wystarczy tylko czas na przypomnienie? Zobaczymy. Wiem, że to pewna niewiadoma o której tylko wiem jak wygląda. Dziwne, ale tak jest. Wiem, a jednak nie wiem. Powrót to wyzwanie, które chcę podjąć z siłą jaką dali mi Zambijczycy przykładem swojego życia.
Rok - to dużo i mało. Rok w Afryce, bez rodziny, znajomych, ulubionych rzeczy, pełen większych i mniejszych wyrzeczeń – to dużo. Nie jestem w stanie powiedzieć tylko – „Dziękuję, było fajnie. To była przygoda mojego życia. Spełniło się moje marzenie” Nie! Rok… to sytuacje, które w za nic w świecie w Polsce się nie zdarzą. Ludzie, których tu spotkałam, nie powtórzą się w żadnym innym miejscu na świecie. Ten czas, to dzielenie radości i smutków z tymi przy których byłam. To na zewnątrz bolące milczenie przy wewnętrznym wulkanie niesprawiedliwości, w momencie, gdy działa się krzywda, a ja nie mogłam nic zrobić. To chwile, kiedy różnice kulturowe brały górę, a ja musiałam zacisnąć zęby.  Rok, to także otrzymane za nic tysiące dziecięcych uśmiechów i uścisków. Codziennie byłam obdarowywana energią, która pomagała mi w cięższych chwilach. Codziennie spotykałam się z niekończącym się, zaraźliwym uśmiechem. Myślę, że właśnie uśmiech jest największą bronią Zambijczyków. Mogą być naszymi nauczycielami.
Fot. Antoni Marczynski
Mam za soba dobrą lekcję życia. A zadaną pracę domową będę odrabiać etapowo, przez długi czas. Jestem wdzięczna za nią naszemu największemu Misjonarzowi i Wolontariuszowi. To On zasiał w moim sercu misyjne ziarno, pozwolił bym doświadczyła Miłości nieznającej granic, pomiarów, różnic kulturowych, która nie skupia się na kolorze skóry. Pomógł mi, bym odkryła kolejne puzzle swojego życia. Nie zostawił mnie w chwilach słabości, w kryzysach i lękach. Ochraniał mnie niczym moskitiera.
Jestem Mu bardzo wdzięczna za ten czas, za wszystkie doświadczenia, za ludzi, których postawił na mojej misyjnej drodze w Polsce, jak tez poza jej granicami. W szczególny sposób dziękuję Panu za moją Towarzyszkę, mentalną Siostrę, mojego „twin-sa” – Asię. Dziękuję, że mogłyśmy razem odkrywać blaski i cienie pracy wolontariusza. Dziękuję, za jej wsparcie, pomoc, opieke. Dziękuję za każdy dzień, każdy wspólny posiłek, a szczególnie ten przy świecach, gdy nie było prąduJ Dziękuję za rozmowy, rady, sprzeczki;) Dziękuję za wspólną pracę w Office i w Garcie. Dziękuję też za radość, uśmiech, żarty, pomysłowość i kreatywność, gdy musiałyśmy wymyśleć coś z niczegoJ a także za narzekania i łzy. Dobrze mieć przy boku osobę,  przy której czujesz się po prostu dobrze. Asiu, dziękuję za naszą wspólną misję. Życzę Ci, ale także sobie byśmy nigdy nie straciły tego, co zdobyłyśmy i odkryłyśmy przez czas pracy w Zambii.
Dziękuję rodzinie, znajomym oraz wszystkim znanym i nieznanym mi osobom, które w jakikolwiek sposób przyczyniły się do mojego wyjazdu i pobytu w Zambii. Dziękuję za wszelką pomoc duchową, materialną oraz finansową. Dziękuję za wszystkie wiadomości, maile, listy, kartki, paczki. Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile radości sprawiała kartka pocztowa czy krótki mail, a o paczce nie wspomnęJ Dziękuję za podtrzymywanie na duchu w kryzysowych momentach. Dziękuję! Thank you!:)Zikomo! Natotela sana! Asante sana!
  

środa, 8 sierpnia 2012

Ciemność nocy


To, że po zmroku nie jest bezpiecznie w Lusace wiedziałam od września tamtego roku. Wiedziałam, że gdy zajdzie słońce ulice Lusaki zamieniają się w miejsca gdzie biały człowiek, dziewczyna nie powinna się znaleźć bez opieki, eskorty. Jednak przez ten cały czas chciałam choć trochę zobaczyć jakie jest te miasto nocą. Jak się zmienia, poczuć uliczne życie. I zobaczyłam. W prawdzie nie były to centra, jądra ciemności, miejsca najbardziej niebezpieczne, to jednak to, co zobaczyłam i doświadczyłam jak na pierwszy raz mi wystarcza. Mogę sobie wyobrazić co dzieje się głębiej. Wiem, że gdybym chciała znaleźć się o zmroku w ciemnej strefie miasta muszę poszukać sporej eskorty. Gdy słońce gaśnie, ze swoich dziennych nor wychodzą ci, którzy alkohol i różnego rodzaju dragi  mają na każdy posiłek, a nawet przekąskę. Ulice zamieniają się w gęstą masę ludzi, którzy ubijają różnego rodzaju interesy. Zapachy chleba, świeżych jabłek czy pomarańczy mieszają się z pieczoną kukurydzą, kasawą, mięsem. Obok jedzenia kwitnie handel tanimi alkoholami, narkotykami. A prostytucja nabija swoje sakiewki. Wieczorem chodniki niosą ludzi innego typu. Bez garnituru, szpilek, perfum. Wieczorem niosą śmierdzących tanim piwem, klejem i moczem. Niosą grzejących się przy ognisku śmieci, śpiących na skrawku kartonu. Niosą otumanione, chwiejne ludzkie wraki. Oczy ich wędrują gdzieś ponad budynki, przekrwione, szklące się niczym bańka mydlana. Gdy widzę takie oczy mam wrażenie, że za chwilę pękną. Ciemność otwiera swoje drzwi tym, którzy ulicę mają za swój dom. Dzieci ulicy, to one są jej królami. Każdy wie, że jest ich mnóstwo, że są niebezpieczne, że w życiu kierują się innymi zasadami. Dzieci, którym zabrakło miłości rodziców.
Pomimo tego, że nie byłam sama, idąc przez takie miejsce nie obyło się bez zaczepek ludzi. Kilka razy czułam alkoholowy oddech na swojej twarzy, gdy ktoś pytał się gdzie idę, jak mam na imię. Często swoją rękę wyrywałam z czyjegoś uścisku. Strach z jakim szłam dodał mi sił po wyczerpującym dniu. Pozwolił zapomnieć o głodzie. Sprawił też, że koszulka była mokra nie tylko na plecach, ale także z przodu, na brzuchu. Wiem, że to, co zobaczyłam, to tylko przedsmak tego co tak naprawdę się dzieje głębiej, nie przy większych ulicach. Szłam tymi samymi ulicami, które przemierzam będąc w mieście w ciągu dnia. Jednak o zmierzchu wyglądały zupełnie inaczej. Czułam jakbym znalazła się w obcym, zupełnie mi nieznanym miejscu. Czułam się mała, zagubiona, osaczona przez krzyki tych pod wpływem alkoholu i narkotyków. W głowie miałam myśli by nie wdawać się w bezsensowne rozmowy, by moja biała skóra nie była powodem do gniewu. 
Chęć zobaczenia zambijskiego, nocnego życia w mieście spełniła się, jednak nie zniknęła zupełnie.
Moje doświadczenie wieczornej Lusaki jest bardzo niewielkie. Znam osoby, które w takich warunkach pracują kilka godzin tygodniowo by pomóc wyjść szczególnie dzieciom z tego środowiska. By opatrzyć ich rany po bójkach, wypadkach czy też zaaplikować leki. By zabrać ich w bardziej bezpieczne miejsce, jeśli tylko się na to zgodzą. To praca niebezpieczna, nieraz wiążąca się z pewnym ryzykiem. Jednak bardzo potrzebna, potrzebna by zmienić życie tych dzieci i młodzieży. To praca, która nigdy się nie kończy i która potrzebuje wsparcia.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Coś


„Coś„ - tak zapisałam ten dokument w folderze w którym mam wszystkie teksty z przeznaczeniem opublikowania na blog. Dlaczego tak? Bo siedząc przed klawiaturą komputera nie mam sprecyzowanego pomysłu na tekst, nie wiem co będzie dalej. W tym momencie nie wiem, która historia, sytuacja czy czas przebije się przez skorupę myśli. A one zaklinowały ujście niczym gęsta kasza wąską szyjkę lejka. Nie wiem co znajdzie dobre i łatwe wyjście z labiryntu moich przemyśleń, obserwacji i doświadczeń. Nie jest to proste, ponieważ za każdym zakrętem wyłania się kolejne skrzyżowanie sprawiedliwości z niesprawiedliwością. Skręcając w prawo widzę zmarznięte dzieci, słyszę cichy głos ucznia, który od wczoraj wypił tylko herbatę, a dziś boli go brzuch z głodu. Prosi o środek przeciwbólowy. A ja zapominam gdzie go mamy i myślę co zrobić by cokolwiek zjadł.
Jednak, gdy skręcę w lewo przez moje ręce przelewa się, niczym rwąca rzeka w porze deszczowej, radość, uśmiech i zaufanie. Fala ta, za każdym razem, kiedy przypływa zmywa ze mnie złość, zmęczenie, smutek, osamotnienie. Przygniata mnie słodkim ciężarem, który zostawia we mnie kolejne bruzdy wypełnione nieuzasadnioną radością. Każdy widok uśmiechniętej buźki czy wyciągniętej dłoni nastolatka w moją stronę to zapomnienie o wcześniejszej złości. Po tej stronie zdecydowanie króluje radość. Tak, to może wydawać sie dziwne. W jednym miejscu, jak w wielkim zbiorniku mieszają sie radość i uśmiech ze strachem i smutkiem. To niesamowite, że jedno małe dziecko ma w sobie tyle radości i niekończący sie uśmiech, ktorym potrafi obdarować innych. Obok bólu jaki sprawia mu krwawiąca rana na ręku, tak, że nie można jej zatamować, ma w sobie spokój i cierpliwość. Nie płacze, nie narzeka, nie panikuje. A rana krwawi, brudzi sweter, podłogę. Kapie na spragniony i wysuszony od ciągłych wiatrów szkolny piach. Przy zakładaniu opatrunku słychać tylko ciche westchnienie poszkodowanego chłopca. Drżącą ręką zakładam mu opatrunek, a w środku chyle czola przed jego spokojem, opanowaniem, brakiem placzu. Dziś to mój Mały Bohater.
Pomimo zimna czy głodu, dzieci te, mają w sobie dużo radości, chęci do zabawy czy rozmowy. Skąd to mają? Skąd tyle powagi, cierpliwości, spokoju? Nie mają wiele, nie mają nowych zabawek, markowych ubrań, najnowszych gier komputerowych, a do szkoły i ze szkoły muszą iść pieszo dobrą godzinę. Ich prostota, oczy pełne radości i zaufania świecą niczym świetliki w mroku świata. Myślę, że na tym polega różnica pomiędzy dziećmi, ludźmi stąd, a ludźmi z „innego świata”. Oni po postu cieszą się, że żyją. Pomimo biedy w jakiej przyszło im być nie narzekają, ufają i czekają na zmiany. 
Napisałam. Właśnie te myśli i doświadczenia znalazły wyjście z labiryntu.
A tytuł pozostanie ten sam.

wtorek, 3 lipca 2012

Prep


Kolejna zmiana w Open Community School to Prep. Prep to godzinne zajęcia przeznaczone na naukę, odrabianie pracy domowej czy studiowanie materiału z danego przedmiotu. Oczywiście zajęcia te, odbywają się po lekcjach i są obowiązkowe dla wszystkich uczniów z siódmych klas. Takich klas mamy w naszej szkole dwie, a każda liczy po niecałe czterdzieści osób. Prep odbywa się na dużej sali, tak, żeby każdy z uczniów miał swój kawałek podłogi, na którym może postawić krzesło i oddać się naukowym marzeniom:) Niestety, sporo uczniów wagaruje i na tę „ulubioną” przez nich godzinę nie przychodzą. Aha, zapomniałam dodać, że odpowiedzialnym za tę sporą grupę uczniów, za pilnowanie porządku i ciszy jest także Wolontariusz. A ściślej mówiąc Ja:) Tak, to jest kolejna rzecz za którą jestem odpowiedzialna od drugiego termu. Na szczęście mam do pomocy jednego z nauczycieli. Tak więc sytuacja jest pod kontrolą:) a raczej staramy się żeby tak było:)
Nie powiem, ten element każdego dnia nie należy do łatwych. Uczniowie to trudna młodzież, czasem są z nimi problemy. Napiszę inaczej – czasem nie ma z nimi problemów.  I chłopcy i dziewczyny często dają w kość. Codziennie zmagam się z kombinowaniem, oszukiwaniem, zagadywaniem mnie by szybciej mijała ta nudna dla nich godzina. Był taki czas, że codziennie się spóźniali i codziennie obiecywali, że to ostatni raz. Teraz zauważyłam, że coraz więcej siódmoklasistów przychodzi punktualnie. Wiedzą, że jeśli będą się spóźniać nie dostaną piłki albo będą musieli sprzątać. Cóż, w jakiś sposób trzeba nad nimi zapanować:)
Prep należy do cięższych momentów i gdy pomyślę co może mnie na nim spotkać  to, tak normalnie, nie mam ochoty na niego iść. Nie mam ochoty kolejny raz słuchać, że ktoś jest zmęczony, że go boli głowa czy noga, że musi jechać do miasta (nawiasem mówiąc, kolejny raz w jednym tygodniu). Każdy dzień to wystawianie mnie i mojej cierpliwości na próbę. To sprawdzanie czy może tym razem pozwolę na wcześniejsze zakończenie, albo na drugie wyjście do toalety czy przysypianie w kącie z zeszytem na twarzy. To zadawanie po dziesięć razy tego samego pytania, bo może w końcu powiem „tak”. Może zabrzmi to trochę dziwnie, ale pomimo krótkiego kryzysu przed rozpoczęciem zajęć cieszę się z tego czasu. Pomimo wszystko jest on dla mnie ważny. Praca w Office nie pozwala na częsty kontakt z młodzieżą, a chociaż w ten sposób mam szansę na przebywanie ze starszymi uczniami. To dobra okazja, by poznac zambijską młodzież, ich życie, pewne problemy; także dużo się od nich uczę. Wiem, że sporo z nich nie lubi zostawać po lekcjach, że chętnie wróciliby do domów. Zwłaszcza ci, którym droga do szkoły i z powrotem zajmuje sporo czasu. Jednak przychodzą, witają się ze mną, chcą porozmawiać. To miłe gdy mogę im choć przez chwilę opowiedzieć jak dana rzecz wygląda w moim kraju. Ciekawie wyglądają ich buźki z wielkimi oczami gdy im mówię, że w Polsce nie ma shimy. A chłopcy na to, że umarliby z głody bo lunch bez shimy to nie lunch:) Szybko zapominam o niechęci przychodzenia na ten punkt dnia. Ta niechęć zamienia się w radość z możliwości przebywania z tymi uczniami. Oczywiście nie zawsze jest tak pięknie. Złoszczę się kiedy mnie oszukują, kombinują, cwaniakuja, wołają dla przeczytania prostego wyrazu. Jęczący chłopak z ADHD, który nie potrafi usiedzieć cicho i w jednym miejscu jednocześnie złości i rozbawia. A dziewczyny zagadują o kolczyki czy bluzkę.
Jednak mam też swoje małe sukcesy. Chociażby to, że mniej osób się spóźnia. Staram się traktować ich poważnie, darzyć ich zaufaniem żeby wiedzieli, że są ważni, że komuś zależy, aby mieli dobre wyniki na egzaminach, żeby uczyli się odpowiedzialności. To trudne, bo codziennie muszę zaczynać od początku. Codziennie muszę pamiętać by być konsekwentna i pamiętać o tym co im obiecałam. Jednak u niektórych Łobuziaków widzę, że wystarczy chwila uwagi, zatrzymanie się nad ich zeszytem, krótka rozmowa, a pojawia się uśmiech. A nawet zapewnienie, że będą już spokojni na moich zajęciach. Miłe, zwłaszcza, że staraja sie trzymac tej obietnicy. Czasem jednak różnie to wychodzi. Miło, gdy jeden chłopak dał mi do przeczytania zeszyt z własnymi tekstami piosenek. Albo gdy dostałam jabłko. Drobny gest, przecież to tylko jabłko. Jednak pod przykrywką owocowej zielonej skórki kryje się coś więcej. To AŻ jabłko. Za każdym razem, gdy chłopcy wyciągają do mnie rękę by się przywitać lub pożegnać na mojej twarzy pojawia się uśmiech, a wcześniejsza złość znika. To jakby moja bateria została podłączona pod ładowarkę.
Dla nich jestem osobą do której mogą przyjść, porozmawiać. Wiedzą że ich nie odpędzę. Kim są dla mnie? pomocą, wskazówką. To doświadczenie, które zostanie na zawsze.



wtorek, 26 czerwca 2012

Abecadło


Każdy z nas pamięta czas spędzony na czytaniu lektur. Pamiętacie te wlekące się niczym pociąg towarowy minuty? Albo gdy wzrok zatrzymał się na przecinku i umysł zrobił sobie właśnie ma nim przerwę? A słuch był niczym brzytwa świeżo po ostrzeniu, tak ostry, że wiedzieliście wszystko co działo się za oknem, w sąsiednim pokoju? Sądzę nawet, że w takich momentach doskonale słyszeliście muzykę jaką słuchało Wasze rodzeństwo przez słuchawki. Oj tak, chwilami było ciężko. Zwłaszcza gdy za oknem świeciło wiosenne słońce zapraszające do zabawy. Każdy z nas ma jeszcze w pamięci głos polonistki, że na następnej lekcji będzie kartkówka z danej lektury. Jeszcze widzę przerażenie w oczach kolegów, którzy zastanawiali się gdzie mogą znaleźć dobre streszczenie:) To czas, kiedy od lektur i czytania uciekaliśmy jak przed burzą. Książki były za grube, nie miały ilustracji i czasem były nudne. Jednak z perspektywy czasu cieszę się, że nas ponaglano do czytania. Jestem wdzięczna rodzicom i nauczycielom, że przymuszali mnie, abym czytala. Jestem wdzięczna, że moje szkoły, które skończyłam posiadały bogate biblioteki. Dlaczego to piszę? Może dla następnych pokoleń? Bo widzę, na przykładzie zambijskiej szkoły, zambijskich uczniów, rówieśników mojego rodzeństwa, że czytanie i lektury to bardzo ważny element w edukacji nowego pokolenia. Ubolewam, że w Zambii program szkolny nie przewidział opracowywania lektur, że uczniowie nie posiadają książek czy podręczników tak jak w polskich szkołach. Tutaj podręczniki w szkolnych torbach to rzadkość. Nic więc dziwnego, że nawet w starszych klasach uczniowie nie potrafią płynnie czytać. To smutne, gdy widzę jak piętnastolatek męczy się nad danym wyrazem. A to jest na porządku dziennym. Tym też się różni szkolnictwo polskie od zambijskiego.
Z tego względu w naszej szkole od drugiego termu wprowadzono lekcje czytania – Reading time. Los (Dyrektor szkoły:) chciał, żeby właśnie te lekcje prowadzili Wolontariusze. A tak się właśnie składa, że ja także jestem jednym z Nich:) Dlatego też, w każdy piątek przed dwie godziny staram się z siódmymi klasami czytać. Nie powiem żeby to zadanie było proste, zwłaszcza, że angielski nie jest moim rodowitym językiem i sama mam nieraz problemy z wymową. Uczniowie także nie należą do pokornych i skorych do nauki. Sądzę jednak, że dajemy radę:) Myślę, że dzięki tym zajęciom czytanie staje się mniej straszne, a książka nie parzy. Uczniowie przyzwyczajają się do tego, by czytać na głos. Oswajają się, że czytają publicznie, że ktoś ich słucha. Jednak zawsze mnie zastanawia fakt, że kiedy jest przerwa wszyscy wiedzą jak używać strun głosowych. Natomiast gdy przychodzi kolej na przeczytanie danego akapitu z książki to jakby zapomnieli, że potrafią mówić:) Owszem, te czterdzieści minut, to także czas, kiedy proszę o ciszę może dwadzieścia razy. To przesadzanie uczniów, a także wystawianie za drzwi czy prośba o interwencję innego nauczyciela. 
Pamiętam pierwszą lekcję, każdy z uczniów był przestraszony, nie wiedział o co chodzi i jak się zabrać do czytania. Strach przed publicznym czytaniem był widoczny w ich oczach i w tym, że moje ucho znajdowało się tuż przy twarzy ucznia, tak żeby coś słyszeć, żeby móc pomóc, poprawić. Teraz sami zgłaszają się do czytania, pamiętają na której stronie powinniśmy kontynuowac czytanie.
Są postępy, jest radość:)




piątek, 8 czerwca 2012

Lekcja życia


Czasem człowiek nie zastanawia się nad pewnymi rzeczami do momentu, aż go spotkają. 
Wyjazd do Kasisi - sierocińca oddalonego od City of Hope ok. 30 km miał być kolejnym zwykłym wyjazdem. Wyjazdem podczas którego miałam poznać nowe miejsce, nowych ludzi. Jednak tak  nie było. Wysiadłam z samochodu i usłyszałam, niczym świergot ptaków, piski i wesołe krzyki przeplecione płaczem. Po chwili doszło do mnie, że jestem w sierocińcu więc nic dziwnego, że obok wesołych krzyków słyszę dziecięcy płacz.  Kolorowe obrazki namalowane na ścianach mają umilić przebywanie w tym miejscu. Myślę, że zdały swój egzamin bo są naprawdę ładne. Kasisi to miejsce gdzie przebywają dzieci, które nie mają rodziców, albo których rodzina nie jest w stanie wychować czy wykarmić. Po większość dzieci rodzina zgłasza się gdy upłynie pewien czas. Po inne niestety nie.
Sierociniec ten jest  szczególny bo przebywają w nim szczególne osoby. Takich osóbek jest 250. Jeszcze większym zaskoczeniem jest wiek w jakim można spotkać te dzieci. Otóż najmłodsze ma kilka dni, a najstarsze 23 lata i studiuje. Jest tu przekrój przez wszystkie miesiące, lata, aż do osiągnięcia pełnoletniości. To smutne, że takie maleństwa kilkudniowe czy kilkumiesięczne nie mogą wychowywać się w rodzinnym domu. Dom ten, choć kochany nie zapewni im jedzenia czy opieki bo nie ma osoby, która by się nimi zajęła. Może umarła, a może żyje, ale nie ma za co kupić mleko dla dziecka. Sytuacje są różne i jest ich dużo, dwieście pięćdziesiąt.
Smutne jest też to, że te małe Dzieciaczki mają już w sobie śmiertelną chorobę – AIDS, w prawdzie nie wszystkie, ale może 1/4. Smutne, bo widzisz jak się bawią i śmieją, jak wyciągają do Ciebie czekoladowe rączki żeby się przywitać. Przerażające, bo wiesz, że za jakiś czas już ich nie będzie. Zależy z jaką szybkością wirus będzie się panoszył w ich malutkim ciałku.  Zostanie po nich puste miejsce, które zapełni inne Dziecko. Zostanie ulubiona zabawka czy rzecz Malucha z którą był szczególnie związany. Siostry umieszczą ją na „ścianie pamięci” obok imienia Osóbki. Patrzysz w ich wielkie oczy i widzisz niewinność, zaufanie, radość, czasem strach przed nową twarzą, zwłaszcza białą. Za chwilę zatrzymania się przy łóżeczku Dziecka czy zapytanie jak ma na imię, zostaniesz obdarowany duża porcją uśmiechu. Tak, to magiczne miejsce. Z jednej strony przepełnione miłością i radością. To taki mały dziecięcy świat z kolorowymi zabawkami i kochającymi siostrami, które niczym anioły w błękitnych habitach przemykają między łóżkami czy krzesełkami. Z drugiej zaś strony to miejsce gdzie można czuć smutek i tęsknotę za rodzinnym domem, za mamą i tatą, którzy rzadko odwiedzają, przytulają, pocałują.
Kasisi, miejsce przepełnione miłością, radością, smutkiem i tęsknotą. Miejsce po wizycie którego Twoja obojętność znika. Miejsce, które zostaje na zawsze w pamięci i sercu. A dzieci mogą nauczyć Cię jak żyć i cieszyć się życiem. To dobra lekcja dzielenia się sobą z drugim człowiekiem. 


niedziela, 27 maja 2012

Śmiertelna tajemnica


Nadszedł czas, kiedy mogę odpowiedzieć na  zadane mi kilka miesięcy temu pytanie.  Przepraszam, za tak długi okres zwłoki. Szkoda tylko, że moja odpowiedź będzie opierać się na prawdziwym wydarzeniu w którym brałam udział. Pytanie dotyczyło śmierci, pogrzebu, cmentarza. Osoba zadająca mi je była ciekawa jak to wygląda tu, w Zambii. Jeśli chodzi o samą śmierci, zakończenie ludzkiego życia tu na ziemi - niewiele mogę napisać. Jest to prawdziwa tajemnica, którą faktycznie zabiera się do grobu. Jednak sama ceremonia grzebania zmarłego, widok cmentarza czy ludzi wart jest odnotowania.
Był to starszy człowiek, mężczyzna, ojciec jednej z nauczycielek pracujących w Open Community School w City of Hope. Tak, chorował i od dłuższego czasu był w szpitalu. Jego stan był ciężki i liczono się z takim zakończeniem jego cierpień. Jednak był to kochany człowiek, mąż, ojciec. Były łzy, smutek, rozpacz. To normalne tak jak u nas. Jednak różnice w pochówku są duże. A zwłaszcza jak odbywa się to w innym obrządku religijnym. Mężczyzna ten należał do rzadko spotykanego w Zambii kościała protestanckiego – Zion Christian Church. Kościół ten ma swoje korzenie w USA. Tak więc cała ceremonia nawet dla samych Zambijczyków była czymś ciekawym i wartym obejrzenia. Owszem miała pewne elementy podobne do tych, które spotyka się w kościele protestanckim, chociażby fakt, że ceremonii przewodniczył pastor, który znał całe wersy Pisma Św. na pamięć, łącznie z ich namiarami. Niesamowite! To jest to, co mnie zadziwia u tych ludzi. Recytują wersy Pisma jakby wyciągali je z rękawa.
Wracając do pogrzebu – początek ceremonii był przed budynkiem w którym znajdowało się ciało zmarłego. To coś w rodzaju naszych kostnic czy domów pogrzebowych. To właśnie w nim przygotowywano ciało do złożenia w trumnie. Działania są podobne jak w Polsce. Z tą różnicą, że do trumny ze zmarłym wkłada się prześcieradła, którymi owinięte jest całe ciało. Tak samo robi się z kocem. Jest nawet tradycja, że jeśli przez całe swoje życie nie było cię stać na dobry, ciepły koc do ochrony przed zimnem to w dniu pogrzebu taki dostaniesz. Żeby było ci ciepło, żebyś już więcej nie marzł. I nikogo nie dziwił widok „czekającej” trumny przed wejściem z zarzuconym kocem na wieku.
Na zewnątrz, przed budynkiem byli zebrani wszyscy, którzy czekali na ciało by razem z nim pojechać na cmentarz. Podczas czekania, które nie trwało krótko, odbywały się pieśni i tańce tradycyjne dla Zion Christian Church. To właśnie tu, przed kostnicą zaczynała się ceremonia pogrzebowa. Pieśniom przewodniczyła powołana do tego osoba. Miała specjalny strój, dzięki któremu była bardzo widoczna. Także pastor z siwą brodą ubrany był w zielony płaszcz. Wyglądało to bardzo ciekawie i inaczej, afrykańsko. Tańce odbywały się przy dźwiękach bębnów i grzechotek. Młodzi chłopcy z instrumentami stali w środku, a reszta tańczyła dookoła. Tańczyli wszyscy, którzy należeli do tego kościoła. Jednak dało się zauważyć, że przodownikami była młodzież. Z wielką odpowiedzialnością i starannością wykonywała powierzone zadanie. Jej taniec przy żałobnych pieśniach to mieszanka młodości, życia i wolności z przemijaniem, utratą. To jakby walka życia ze śmiercią. Zwinność i delikatność, a także energiczności to cechy tego tańca. Chwilami miałam wrażenie, że tancerze wpadli w trans, że liczył się tylko taniec i nie ważne było to, że pot płynął im po skroniach błyszczącym strumieniem.
Następnym etapem było wyniesienie trumny z ciałem, włożenie do samochodu i transport na cmentarz. Razem z trumną do samochodu wsiadł pastor z grupą taneczno-muzyczną. Nasza delegacja jechała za nimi busem. Podczas drogi na cmentarz w samochodzie z trumną, a także w naszym śpiewane były pieśni pogrzebowe czy kościelne.
Cmentarz. W pierwszej chwili zastanawiałam się czy aby na pewno dobrze trafiliśmy. Gdzie jest brama? równe alejki? marmurowe pomniki niczym strażnicy przypominający o należytym szacunku i ciszy? Gdzie tęcza kwiatów i blask zniczy? Brak. Cmentarz na którym miało spocząć „nasze” ciało to teren bez ogrodzenia, z wysokimi suchymi trawami. Widok od razu napawał smutkiem, lekiem, strachem, zdziwieniem. Groby wyrastały z ziemi wszędzie, bez określonego porządku. W głąb cmentarza nie wiodła żadna sensowna ścieżka. Szło się między grobami. Chwilami miałam jednak wrażenie, że wręcz po grobie. Gdzieniegdzie widziałam małe pionowe betonowe płyty z wyrytym imieniem zmarłego i datą jego śmierci. Tak, widziałam też coś podobnego do małych wiązanek ze sztucznych kwiatów. Jednak ich kolor i blask schowany był pod grubą warstwą rudego pyłu. Natomiast same groby nad ziemią to jakby krecie kopce. Cmentarz to mrowisko ludzi, gwar ich rozmów, nawoływań, krzyków, płaczu i lamentu. Cmentarz to smutek skrywany w ramionach brata, bo tylko on został na świecie. Cmentarz to także dobre miejsce na spędzenie całego dnia czy tygodnia, bo może akurat dziś będzie się działo coś ciekawego, może dziś spotkam znajomych? A może trzeba będzie pomóc wykopać grób? Niestety spora część z tych osób miała w ręku alkohol.









Nie spodziewałam się takiego widoku, a także takich zachowań wobec białych osób. Chcąc dostać się na miejsce w którym był wykopany grób musieliśmy przejść przez cały cmentarz. Oczywiście trumna z ciałem niesiona była na ramionach lub po prostu w rękach czterech mężczyzn. Przejście przez tłum mało świadomych ludzi łączyło się z wysłuchiwaniem ciągłego: ”Muzungu!”, zaczepianiem nas czy komentowaniem. Nasi nauczyciele bardzo szybko zorientowali się, że to nie jest przyjemne, mało bezpieczne i od razu stworzyli wokół nas słowno-mięśniową barierę nie do przejścia osobie z zewnątrz. Sądzę, że to była dla nich dobra lekcja. Mogli zobaczyć, że wcale nie jest łatwo być białym człowiekiem wśród afrykańskiej ludności, na dodatek pijanej. Dla mnie to nie było takie samo „Muzungu!” jak słyszę często na mieście. Do takiego „miastowego” już się przyzwyczaiłam. Jednak te na cmentarzu było innego rodzaj. Czułam się intruzem, miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie wrogo i mają  do mnie pretensje, że weszłam na ich teren. Nie było to miłe. Czułam, że każdy mój krok, ruch czy mrugnięcie oka było zauważone i skrzętnie odnotowane. O robieniu zdjęć nie wspomnę. Przy każdym włączeniu aparatu zastanawiałam się czy teraz ktoś zwróci mi uwagę czy jeszcze nie tym razem i będę mogła spokojnie zrobić zdjęcie. Nie wiem czym było spowodowane takie zachowanie. Może tym, że rzadko, a może wcale nie widzieli białej osoby na cmentarzu?
Podczas gdy kilku mężczyzn powiększało wykopany grób reszta zebranych osób słuchała z skupieniu modlitw pastora, jego rozważań na temat śmierci poprzedzonych wersetami z Pisma Św. Oczywiście były także pieśni. Po modlitwach pastor otworzył połowę wieka trumny od strony głowy, odsłonił z prześcieradła i koca twarz zmarłego i nastąpił czas na ostatnie pożegnanie. Każdy z uczestników pogrzebu w milczeniu i w procesji przechodził obok otwartej trumny. Każdy mógł skinieniem głowy pożegnać zmarłego, który wyglądał jakby spokojnie spał. Pastor czuwał nad  porządkiem i nie pozwalał na dłuższe lamenty żony i córki nad ciałem zmarłego. Po tym czasie pastor zamknął wieko i trumnę złożono do grobu. Mężczyźni uformowali kopiec, a kobiety klęcząc dookoła uklepały go rękoma. Następnie ta sama grupa kobiet odśpiewała pieśń, a pastor odmówił modlitwę. Ostatnią rzeczą jaką wykonał jeden z mężczyzn było włożenie w grobowy kopiec kostki mydła oraz czegoś w małym pudełeczku. Bardzo możliwe, że była to wazelina. Niestety nie udało mi się uzyskać znaczenia tych rzeczy. Nie wiem po co zostały włożone ani z jaką tradycją się wiążą. Na razie jest to zagadka.


Bez kwiatów, tabliczki i zniczy, został sam na końcu cmentarza kopiec rudego piachu. W swoim wnętrzu kryje jedno ludzkie istnienie, jedną historię. Niemy strażnik śmiertelnej tajemnicy.


czwartek, 12 kwietnia 2012

Hektolitry lodowatej wody (III)

Następnego dnia pojechaliśmy do małej rybackiej wioski o wdzięcznej nazwie Kashikishi („kaszikiszi” lub jak kto woli „kasiakisi”:) Przewodnikiem tej wyprawy był nasz kierowca, który w czasie jazdy ostro, bardzo ostro potrafił zahamować tylko po to, by przez szybę porozmawiać ze znajomym w samochodzie, który w tym momencie mijał. Jednak był dobrym przewodnikiem, pokazał nam interesujące miejsca i wtajemniczył w ciekawostki. Jak wspomniałam Kashikishi jest wioską, może małym miasteczkiem rybackim, które leży nad Lake Mweru. Graniczy ono z Kongo. 

Jezioro te jest ogromne, sądzę, że dla tutejszych ludzi to jakby morze. Pierwszy raz w życiu widziałam dryfujące, małe, drewniane łodzie z rybakami. Podobno wieczorami, gdy jest już ciemno można podziwiać widok setek małych falujących światełek na tle głębokiej czerni. Pierwszy raz widziałam jak kobiety piorą ubrania w wodach jeziora. A ryby, które żyją w wodach Lake Mweru, też widziałam pierwszy raz:) Na pobliskim „Fish market” można kupić to, co żyje w jego wodach, począwszy od małych rybek po wielkie bestie z płetwami:)




Ten dzień upłynął nam także na odwiedzinach sióstr zakonnych, które prowadzą dużą szkołę dla położnych, klinikę dla osób z wadami wzroku, a także szpital ogólny dla pobliskiej ludności. Było co zwiedzać, miejsce te położone jest blisko Lake Mweru. Mogłam także zweryfikować nasze polskie standardy z zastałymi w Kashikishi. Powiem, że często byłam pozytywnie zaskoczona. Zwłaszcza jeśli chodzi o klinikę.
W drodze powrotnej był krótki odpoczynek na gorącym piasku nad brzegiem zambijsko -kongonijskiego jeziora. Pod daszkiem z trzciny ustalaliśmy trasę na następny dzień.
Nie było nad czym się zastanawiać. Dla każdego z nas było oczywiste, że jedziemy nad Wodospady Ntumbachusi („Ntumbaćuśi”). Gdy tylko usłyszeliśmy, że pobliżu Kazembe są takowe nie było mowy o ich pominięciu. Tak więc drugi dzień, a raczej połowa upłynęła nam na podziwianiu kaskadowych wodospadów. Widok był imponujący. Całość składała się z mniejszych wodospadów do których trzeba było wdrapać się pod górkę po kamieniach. Pomiędzy jednym a drugim była spora odległość. Dookoła rozciągał się piękny widok zielonych drzew. Pomiędzy nimi wiła się wodna wstążka dając życie wszystkim roślinom. To właśnie ona łączyła ze sobą wszystkie miejsca, gdzie woda spadała w dół.

Tak, to miejsce było bardzo interesujące, ciche, bez nawału turystów, dające spokój i wytchnienie. Widok ten chłonęłam całą sobą i nie mogłam się doczekać kiedy dojdziemy do miejsca w którym będziemy mogli wejść do wody. Pogoda w prawdzie nie zachęcała do kąpieli, brakował słońca. Jednak ciekawość była silniejsza:) Pierwszy dotyk wody – to jakbyś  stał bosą stopą na lodzie przez dobrych parę minut:) zimna, ale cóż, jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b”:) Po kilku zanurzeniach było o wiele lepiej:) i słońce zaczęło pokazywać swoją twarz:)

Woda - potęga i siła jakiej nie można sobie wyobrazić. To tysiące hektolitrów spadających z impetem w dół w ciągu minuty. To huk białej piany i para wodna, której kropelki  najbardziej lubią przysiadać na rzęsach. Sprawiając, że pod ich ciężarem nie jesteś w stanie nic zobaczyć. Przy takiej sile człowiek czuje się jak robaczek. W sumie to też tak wygląda :)
Po tak spędzonej połowie dnia nadszedł czas powrotu do Kazembe, a potem do City of Hope. Przed nami było przecież 1000 kilometrów. Jednak rozłożone na półtora dnia i spędzone w innych warunkach. Tym razem wracaliśmy samochodem, razem z jednym z księży.  Po takim wypoczynku spokojniej patrzyłam na nadchodzący czas egzaminów i zakończenia pierwszego termu w Open Community School w City of Hope.

środa, 11 kwietnia 2012

Gorący karmel i kokosowa oliwka (II)

Po 16 godzinach spędzonych w busie szczęśliwe stanęłyśmy na pomarańczowej ziemi w Kazembe. Godzina 8:00 rano, a słońce grzało z taką siłą jakby było specjalnie wynajęte na nasz przyjazd. Przy jego świetle kolor ziemi przypominał gorący karmel, a powietrze drżało w rytm afrykańskich nawoływań, ludzkich rozmów i koziego „beee!”  Tak, kozy były wszędzie:) Oczywiście przywitała nas gromadka zaciekawionych dzieci, a starsza młodzież od razu zadawała pytania z serii: „jak się masz?, skąd jesteś?, gdzie idziesz?, czy potrzebujesz taxi?” Taxi?! Nie, dziękuję. Pomimo, że nie wiedziałyśmy w jakim kierunku mamy iść i gdzie szukać salezjańskiej placówki:) Tak więc stałyśmy na głównej ulicy w Kazembe, małego miasteczka. A jak się później okazało, było to centrum tej dużej wioski:) Dwie Muzungu, z plecakami, które wyglądały jakby się zgubiły:) i tak też się czułam:) Próbowałyśmy dodzwonić się do Wolontariuszy z Mansy, którzy godzinę wcześniej dojechali na miejsce, jednak był problem z zasięgiem. Po kilku próbach udało się i dołączyłyśmy do reszty naszej urlopowej ekipy, z którą zaczęliśmy planować nasz pobyt w północnej części Zambii.


Szybkie śniadanie, rozeznanie co i gdzie można zobaczyć. Konsultacja z księdzem i już po chwili byliśmy w drodze do Sierocińca. Dom ten prowadzi jedna z amerykańskich fundacji, a fizycznie małżeństwo, dwie wolontariuszki i miejscowe kobiety zatrudnione jako „mamy” czy kucharka. W momencie, kiedy odwiedziliśmy to miejsce przebywało w nim ok. 25 dzieciaczków w wieku 0-6 lat. Znajdują się tu z różnych względów, jednak można się domyślać, który z nich dominował. Maleństwa mają tu dobre warunki oraz opiekę jednak nic nie zastąpi prawdziwego domu… Starsze dzieci poza czasem na zabawę mają lekcje. Uczą się dodawania, odejmowania i poznają literki. Maluchy są bardzo radosne, żywe i skore do zabawy. Jak tylko się pojawiliśmy od razu mieliśmy je na plecach, kolanach, rękach:) wszędzie:)  Są bardzo otwarte na innych, jednak jak wszędzie, także i tu, zdarzają się pewne trudności w wychowaniu, uświadomił nas o tym Amerykanin. Pomimo, że był to sierociniec, to nie czułam smutku wśród tych dzieci. Rozbrzmiewały cieniutkie głosiki i śmiech. Możliwe, że byłam tam za krótko. Jednak ta chwila wystarczyła, by pewien przystojny Młodzieniec o czarno-granatowych oczach i kręconych włoskach skradł moje serce. Trzymając go na rękach widziałam w jego oczach spokój, zaufanie, a nawet radość. Udało mi się wywołać na jego czekoladowej buzi uśmiech. Ten piękny uśmiech dziewięciomiesięcznego dziecka zachowam w pamięci na długo. A zapach kokosowej oliwki jeszcze do dziś czuję:) Rozmarzyłam się:) Jednak co zrobić?:) ma Chłopak kawałek mojego serca. 
Następnym punktem wycieczki miała być wizyta u Wodza wioski, Chifa (nie wiem jak się to pisze, jednak wiem jak się wymawia:) - „ czif”). Jednak bez wcześniejszego zaproszenia nie mogliśmy mieć audiencji. Nie pozwolono nam także zobaczyć jego pałacu. Ani na sekundę nie udało nam się wejść za wysoką bramę. Nawet nie pomógł kolor naszej skóry;) Może to i lepiej, że się nie udało:) Nie mieliśmy okazji do popełnienia jakiegoś błędu w całej otoczce ukłonów, pochwał, klaskania czy dygania. Wszak był to sam wielki  Chif, jeden z czterech w Zambii, którzy mają największą władzę, powtarzam – największą!!! A tak się składa, że w Kazembe mieszka najstarszy z tych czterech, tak więc jest królem królów. Bez ich wiedzy nic się nie może wydarzyć, zmienić, pomimo, że mają władzę tradycyjną. To, co powie jest święte i tylko on może to zmienić. To on rozdziela ziemie, pozwala ją zagospodarować. A także nie wydaje pozwoleń na pewne przedsięwzięcia.

Dlatego też ja się cieszyłam, że widziałam ogrodzenie chroniące jego posiadłość od zewnętrznej strony:) A i tak czułam stres i miałam wrażenie, że parzy na mnie okiem kamery znajdującej się na ogromnym drzewie mangowym:) Miałam wrażenie, że wie o mnie wszystko, nawet to, kiedy stanęłam na jego ziemi:) Ze spokojniejszym sercem wracałam do domu:)

piątek, 6 kwietnia 2012

Wielka Noc

Kolejne Święta, które będę spędzać w Zambii. Myślami jestem blisko mojej rodziny, znajomych, kultury i tradycji z jaką związane są Święta Wielkiej Nocy. Oczywiście, Zambijczycy inaczej przeżywają czas Wielkiego Postu. Różnice, czy to  mniejsze czy większe są na każdym kroku. Jednak duch jest ten sam. Niezależnie gdzie się znajdujemy, Śmierć i Zmartwychwstanie nas dosięga.

Z tej okazji życzę, by te Święta były spędzone w atmosferze miłości do drugiego człowieka. By blask Zmartwychwstałego oświecał ciemne zakamarki naszego życia, by wlewał w nie wiarę, nadzieję i miłość. Życzę radości z faktu, że śmierć została pokonana przez Tego, który „do końca nas umiłował”.
Pozdrawiam ciepło razem z uczniami naszej szkoły:)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Strumyk i połamany fotel (I)

Każdy marzy o długim weekendzie. Ja także, zwłaszcza jak jest się zmęczonym pracą i chciałoby się odpocząć, na chwilę zmienić otoczenie, myśleć  zupełnie o czym innym. I udało się:)W Zambii Dzień Kobiet jest dniem wolnym do pracy (miło prawda?), a po nim następuje Dzień Młodych, także wolny. Biorąc dzień urlopu miałam 4 dni wolne:) co za radość:) Plan już od tygodnia był ustalony. Jedziemy do Kazdembe, na północ, do polskich Salezjanów. Nic nie szkodzi, że przed nami było 1000 kilometrów. Oczywiście w jedną stronę:) Była radość bo na miejscu mieliśmy spotkać się z Wolontariuszami z Mansy:)
Po uroczystościach związanych z obchodami Dnia Kobiet wskoczyłam z Asią do busa na dwie minuty przed planowanym odjazdem. Oczywiście nie obyło się bez uwagi kierowcy w stylu „ Muzungu i prawie się spóźniłyście” A dlaczego tak się stało? To inna historia:) Po prostu kierowca mini-busa jak na złość jechał bardzo powoli i zatrzymywał się gdzie tylko znalazł miejsce… Jednak zdążyłyśmy:)! Plecaki udało się upchać, a my zajęłyśmy nasze miejsca. Ruszyliśmy, przed nami perspektywa 16 godzin w busie, na jednym miejscu, z dwoma czy trzema postojami po 10 min. Na dwóch fotelach z czego jeden był mocno nadszarpnięty i jak się okazał długo nie dało się na nim wysiedzieć dlatego też, co jakiś czas była zmiana. Jednak myśl o odpoczynku, poznaniu nowych miejsc i spotkaniu z polskimi ludźmi dodawała nam sił. W Kazembe planowo mieliśmy być ok. 8:00 rano. Tak też było, bus nie był opóźniony jak to się często zdarza. Nic się w nim nie zepsuło, nie wylądowaliśmy w rowie, ani też żadne zwierzę nas nie zatrzymało. Owszem, tym razem wolałam nie patrzeć w przednią szybę. A to za sprawą słabej widoczności spowodowanej padającym deszczem, miejscową mgłą i brakiem drogowych świateł (wierzę, że nasz bus je miał tylko nie były włączone). Jednak przy tych wszystkich ciekawostkach nasz kierowca radził sobie doskonale i wcale nie zwracał na nie uwagi. Mknął prostą jakby odrysowaną od linijki drogą z dużą prędkością, tak z dużą.  Przez całą drogę tylko kilka razy obudziło mnie silne szarpnięcie całego busa. Jednak kurs został ponownie wyrównany i dalej oddałam się słuchaniu mężczyzny, który był zajęty  głośnym wyrażaniem swojego podziwu wobec młodej sąsiadki po drugiej stronie busa:) Wolałam nie myśleć, że widoczność sprowadza się do 3 metrów. Także zajęłam się kombinowaniem co by tu zrobić, żeby nie kapał na nas deszcz. Okazało się bowiem, że jakoś tak przecieka okno. Poradziłyśmy sobie i z tym. Jednak na mały strumyk przez środek busa nie znalazłam lekarstwa;)
W tym momencie muszę też dodać, że zastanowiła mnie jedna rzecz. W Zambii mało rzeczy jest robionych punktualnie, albo też sporo osób się spóźnia. Jednak jeśli chodzi o sprawę wyjazdu czy podróży to wszystko chodzi jak w zegarku. Każdy potrafi przyjść godzinę czy półtorej wcześniej. A jeśli jest postój w czasie drogi to faktycznie trwa on tyle, ile zarządzi kierowca. Czasem ma się dylemat czy iść do toalety czy kupić coś do jedzenia:)
16 godzin w busie, w drodze, a nadal jesteś w tym samych kraju. Przez taki długi czas można przejechać przez pół Europy:) Po drodze widziałam czym zajmują się ludzie, jak pracują, jak mija im kolejny dzień. To ciekawe. Większość mijanych miejsc po zmierzchu było już zupełnie ciemnych, bez elektryczności. Były też większe wioski czy miasteczka w których tętniło wieczorne życie wśród sklepików, barów, straganów z owocami i warzywami, a także przy prażeniu kukurydzy czy gotowaniu shimy. Oczywiście przy obowiązkowej muzyce.
Każdy postój czy tylko wymiana pasażerów wiązała się także z wymianą towarowo-pieniężną. Miejscowi ludzie wiedzą gdzie i mniej więcej o której będzie bus i czekają z tym co można sprzedać, a co się przyda w trakcie podróży. Tak więc w ciemnej małej wiosce o 23:00 można bez problemu kupić gotowane orzeszki ziemne, prażoną lub gotowaną kukurydzę, banany, pomidory, ziemniaki albo coś do picia. A czasem znajdzie się coś słodkiego:) Natomiast wczesnym rankiem widziałam jak budzi się kolejny dzień pracy, jak ludzie zbierają się w grupki i razem idą na pola. Widziałam jak kobiety sprzątają przed swoimi chatkami, jak niosą wodę z pobliskiej pompy. Mijałam dzieci z zeszytami pod pachą idące do szkoły. Nie ominął mnie także wschód słońca.

Po kilku godzinach jazdy wszyscy w busie znali nasz cel podróży. Gdy kierowca ruszał z postoju zawsze było sprawdzenie czy jesteśmy już na swoich miejscach. Po kolejnych godzinach ludzie przyzwyczajali się, że jedziemy razem z nimi i mieli odwagę rozmawiać z nami, chodzi mi tu o starsze osoby. O młodszych nie wspomnę, to oczywiste, że nie przepuszczą okazji do rozmowy z Muzungu. Oczywiście komentarze na nasz temat nie milkły przez całą drogę:)
Taka podróż jest męcząca, jednak ja lubię te zmęczenie. Wyjazd gdzieś zambijskim busem, z zambijskimi ludźmi to ciekawe i interesujące doświadczenie. Popełniłabym wielki błąd wybierając za każdym razem samochód albo narzekając na niewygody.

niedziela, 25 marca 2012

Czas

Pomimo tego, że świat jest tak skonstruowany, iż potrzebuje czasu i możliwości jego pomiaru, to każdy z nas ma swój indywidualny pomiar i obraz czasu. To, co jedna osoba nazywa jego brakiem, dla innej jest wiecznością. To, co dla niektórych jest 5 min., dla innych nic nie znaczy. W dzisiejszym świecie, zwłaszcza w krajach wysoko rozwiniętych liczy się czas. Ważne jest to, aby go jak najlepiej wykorzystać. Aby wielkie rzeczy zrobić jak najszybciej. Bo „czas to pieniądz”. Czyli tak na dobrą sprawę chodzi o pieniądze. Często nie liczy się konkretny człowiek tylko to, w jakim czasie wykonuje swoją pracę. Często prosto w twarz ktoś mu wykrzyczy, że zbyt wolno pracuje, że jest mało wydajny. Liczy się czas (pieniądz), nie człowiek. Nie liczą się jego umiejętności, zdolności. Nic więc dziwnego, że żyjemy w cywilizacji stresu, wrzodów żołądka czy przedwczesnych zawałów serca. Chwilami wydaje mi się, że cały postęp techniczny sprowadza się do tego by wyprodukować jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Przesadzam, może…?

Tutaj, w Zambii gdy pytam, kiedy ruszy bus zawsze dostaję taką samą odpowiedź – „teraz, teraz”. Ale te „teraz, teraz” często trwa 10 -15min. a czasem pół godziny. Gdy mówię, że się spieszę to mam wrażenie, że moje słowa niknął w zgiełku ludzkich nawoływań i nie spotkają się z jakimkolwiek zainteresowaniem. Tak na dobrą sprawę to wcale nie musiałam tego mówić. Nikogo to nie rusza. Moje słowa nie sprawią, że szybciej zapełni się bus osobami, które będą chciały jechać w tę samą stronę co ja. Nie sprawią, że ludzie zmienią myślenie. Nie sprawią, że wszyscy po usłyszeniu komendy, że JA nie mam czasu będą stawać na głowie i kręcić się wokół mnie. Nic z tych rzeczy. Tutaj życie płynie swoim spokojnym rytmem. Zgodnie z naturalnym zegarkiem. I to ode mnie zależy jak będę na to reagować. Czy przyjmę rzeczywistość taką jaka jest, czy też na siłę będę chciała ją zmienić. A rezultaty i tak wszyscy wiemy jakie będą.

Wokół mnie nikt się nie spieszy, każdy ma czas na wszystko. Dlatego tylko ludzi z Europy dziwi widok śpiącego człowieka na poboczu drogi - bo był zmęczony więc odpocznie i pójdzie dalej. Albo człowieka ucinającego sobie drzemkę na taczce obok myjni samochodowej. Po co ma tracić siły na czekanie na następnego klienta skoro może ten czas wykorzystać na sen. Nikt nie zastanawia się dlaczego na trawniku po drugiej stronie ulicy, pod palmą ktoś po prostu sobie siedzi. Dziwi cię obrazek jak kobieta czy nawet mała dziewczynka potrafi cały dzień siedzieć na jednym miejscu, przy ruchliwej ulicy i sprzedawać banany czy pieczoną kukurydzę? Takie obrazki to standard i powoli mnie nie dziwią. Idziesz do kościoła na Mszę? Dlaczego nie wyjdziesz godzinę wcześniej żeby sobie porozmawiać ze znajomymi? Dlaczego uciekasz od razu po niej? Przecież po Mszy także jest dobry czas na pogawędkę. Jak widać tu są inne realia. Tu czas jest wartością innej rangi. Tutaj ludzie potrafią być dla drugiego człowieka i z drugim człowiekiem. Mają czas na zatrzymanie się i rozmowę.  Nie pędzą, nie ogłaszają naokoło, że go nie mają. Oni spacerują. Widać to choćby na chodniku. A ja już kilka razy w szkole usłyszałam, że bardzo szybko chodzę:) To biały człowiek goni. Goni czas, a zawsze będzie mu go brakować. Chwilami wydaje mi się, że tutejsi ludzie nie rozumieją słów - „nie mam czasu”, dla nich to żywa abstrakcja.


Tak, chwilami jest to denerwujące, zwłaszcza, jeśli za godzinę zaczynasz kolejne zajęcia, a w busie jesteś tylko ty i kierowca. Białego człowieka drażni to, że Zambijczycy na wszystko mają czas, że się nie spieszą. Po co przygotować wcześniej egzamin skoro jest on dopiero w następną środę? Przygotuję w poniedziałek popołudniu – to i tak lepsza wersja:) Albo kolejny przykład. Zbliża się Sylwester, w Polsce miejsca zarezerwowane są już od połowy października, jak nie wcześniej. A tutaj? Ktoś się zainteresuje w grudniu, ale większość przyjdzie zająć miejsca tydzień przed albo 2 dni przed Sylwestrem. Owszem, znajdą się też i tacy, którzy po prostu przyjdą na bal w wieczór sylwestrowy:) Denerwujące jest też to, że gdy potrzebujesz nowej żarówki to musisz się nachodzić za nią. Albo gdy woda jakimś cudem nie chce lecieć z kranu to masz wrażenie, że „pan techniczny” poszedł po nią do Wodospadów Wiktorii. 
Czas jest taki sam, jednak to od nas zależy jak go będziemy wykorzystywać. Jak będziemy nim gospodarować. Musimy nauczyć się nim cieszyć. Każda miniona sekunda już nie wróci. Nigdy nie będziemy mieli takiej samej minuty. Tutejsza rzeczywistość jest spokojniejsza, mam wrażenie, że ludzie żyją bezstresowo. Owszem, nie oznacza to, że nie mają problemów. Po prostu potrafią się cieszyć z tego co mają i nie gonią za nowościami jak my.


niedziela, 26 lutego 2012

Wolność w niebieskim ręczniku

Z daleka słyszę już potęgę męskich głosów przeplatających się z klaskaniem. Z każdym krokiem moja ciekawość i radość rośnie niczym balon wypełniany powietrzem. Wzmaga się powodując, że przyspieszam krok. W głowie zastanawiam się czym mnie dziś zaskoczą? Który zakon dziś prowadzi pieśni? Który brat nim dyryguje? Oczy tryskają radością na widok migających między drzewami kilku postaci w powiewających na porannym wietrze habitach. Wchodzę z uśmiechem na twarzy, jak głupia, do niezbyt wysokiej, czterobocznej zakonnej kaplicy. Światło swoim ciepły blaskiem zaprasza do zajęcia miejsca, a blask złoceń nie oślepia –bo ich nie ma. Na wprost ołtarz, po prawej stronie drewniane Tabernakulum. Wykonane na styl afrykański, przypominające jedną z wielu małych chatek. Czerwona lampka – obowiązkowo. Po lewej stronie ołtarza, na ścianie, namalowany znak franciszkański – dwa skrzyżowane ramiona - jedno nagie, drugie w habicie. Mam ochotę stać na środku i patrzeć, obserwować, cieszyć się tym widokiem. Myślisz może, czym się można cieszyć? Odpowiadam - widokiem 150 braci zakonnych. Zewnętrznie różniących się wzrostem, wagą, rysami twarzy, butami jakie wystają spod habitu czy różańcem wiszącym u boku. Nie każdy go posiada.  Różnią się też kolorem i krojem habitu. Jest tu mieszanka wszystkich odcieni brązu, a szarość przeplata się z granatem. Różnią się one, długością, wykończeniem, kapturem. W końcu są tu trzy zgromadzenia. To, co ich łączy to śnieżnobiały sznur, który każdy z nich ma na biodrach. Na każdym są misternie zawiązane supełki. Sznur - przypomina o czystości i dążeniu do świętości. To co ich łączy to Miłość, która ich tu przyprowadziła. To Nadzieja, Jedność.
Cieszę się, z każdej niedzielnej Mszy jaką przeżywam w tej zakonnej kaplicy. Cieszę się z każdej pieśni śpiewanej przez Braci. Nawet jeśli nie rozumiem ani jednego słowa. Każde spotkanie z nimi to lekcja wiary, skromności, pokory. Myślę, że nawet nie zdają sobie sprawy, że są tak bacznie obserwowani. Nie zdają sobie sprawy, że swoją zwyczajną, naturalną  postawą uczą. A uczeń chłonie to wszystko niczym gąbka spragniona wody, po której rośnie i przybiera właściwy kształt. We wszystkim co robią widać ich autentyczność, wiarę i miłość. Ich śpiewy wypływają z głębi, z serca. A brzmią niczym mieszanka grzmotów nadchodzącej burzy z delikatnością matczynej kołysanki. Słuchając ich, łatwo można się wzruszyć. Chwalą Boga nie tylko słowami śpiewanymi  przy weselnej muzyce, ale każdą częścią ciała. Niby zwykły chór, którego obowiązkiem jest uświetnianie liturgii. Znamy to. Jednak ten - śpiewa z miłości.  Faceci, zwykli, normalni, a potrafią bez skrępowania śpiewać całym ciałem. Potrafią modlić się tańcząc. To jest tajemnica, którą ciężko mi pojąć. Nie mają w sobie skrępowania, za to sto procent radości! Czy są „wykonani z innej gliny”? Czy to przez brązową skórę? Czy mają inne serce, duszę? Co powoduje, że są tak fascynujący, że chciałoby się przebywać z nimi cały czas? Sądzę, że to bezinteresowna miłość jaką mają do każdego w swoich sercach, a płynącą z miłości do Boga. Sądzę, że to skromność, pokora, naturalność. Zero udawania. Zero plastikowego kiczu. Sądzę, że to po prostu wolność jaką daje im wiara. Patrzę na nich i widzę to wszystko, czego brakuje nam – ludziom zachodu, cywilizacji i postępu technicznego. U nas wszystko musi być na czas, czyste, wykrochmalone. A mieszanka perfum zabija woń kadzidła. Tutaj czuć wolność afrykańskiego człowieka. Czuć dzikość „afrykańskiej piątki”. Czuć dziecięce zaufanie i wiarę. I nikomu nie przeszkadza fakt, że do wytarcia rąk, kapłan wykorzystuje zwykły, niebieski ręcznik.

Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/114299916318917234531/WolnoscWNiebieskimReczniku?authkey=Gv1sRgCNvViuyr6K2qBQ

sobota, 18 lutego 2012

Syzyfowa praca

Tak ja wcześniej pisałam, nowy rok przywitał mnie zmianami i nowymi obowiązkami. Jeśli tak zapowiada się cały rok, no to ładnie… ;) Na placówce City of Hope także czekały mnie zmiany. Zaczął się nowy rok pracy. Muszę tu przypomnieć, że w grudniu opuściło nas dwóch wolontariuszy więc ich obowiązki musiały być rozdzielone na naszą szóstkę, bo tyle w tym momencie przebywa wolontariuszy w CoH. Każdy z nas dostał jakąś część ich obowiązków. Jednak nie o tym chcę pisać. 
Do moich stałych zajęć zalicza się study time z dziewczynkami. Czyli czas na odrabianie lekcji czy pomoc w nauce. Codziennie przez półtorej godziny spotykałyśmy się na tego typu zajęciach. Do końca grudnia miałam dwie dziewczynki z 5 klasy. Były one zdolne i nie miały trudności z lekcjami. Ja ze swojej strony przygotowywałam pewne ćwiczenia, zadania. Szczególną uwagę poświęcałyśmy na takie przedmioty jak matematyka i język angielski. Dobrą rzeczą było także ćwiczenie czytania. 
W tym roku szkolnym mam 4 klasę. Są to trzy dziewczynki w wieku 13-14 lat. Ktoś pomyśli, że tylko trzy więc jest dobrze. Jednak ja mówię, że mam co robić. Czas spędzany z nimi wymaga ode mnie większego wysiłku w przygotowanie zadań jak też ćwiczy mnie w cierpliwości. I otwiera oczy na pewne sprawy. Jadąc tutaj nie sądziłam, że w czwartej klasie, w jednej ławce zobaczę dzieci w różnym wieku. Obok 9-10-latka może siedzieć 13-14-latek. Nie myślałam, że dzieciaki mogą mieć takie trudności z czytaniem czy pisaniem. Nawet nie wyobrażałam sobie, że alfabet to góra, której nie można przeskoczyć. Dziewczynki, z którymi mam zajęcia mają takie problemy. Chociaż jedna z nich w niektórych dziedzinach odstaje od reszty, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Mają problem z alfabetem. A co za tym idzie z czytaniem. Jest im ciężko napisać dany wyraz z głowy ponieważ nie wiedzą jak się go pisze. Mają problemy z matematyką. Każda z nich dodając lub odejmując stawia malutkie kreski, które na koniec podlicza. Przy każdej takiej sytuacji zastanawiam się gdzie był nauczyciel, kiedy uczył ich tych prostych zadań?! Jaką przyjął metodę nauczania, skoro dzieciom potrzeba dużo, za dużo czasu na uzupełnienie kilku krótkich zadań. Takie przykłady mogę mnożyć, niestety…
Tak, to jest smutne i serce mi się kraje gdy słucham ich nieudolnego czytania, a raczej zgadywania co to za wyraz. Gdy sprawdzam alfabet z pominiętym „l” i „r” lub gdy nie rozumieją przykładu z typu: 18 - …. = 15.
Staram się im pomóc, robię ćwiczenia,  piszemy alfabet, staram się im tłumaczyć. Jednak kiedy widzę, że kolejny raz mają trudności z odróżnieniem tysięcy od setek i kolejny raz nie wiedzą jak napisać trzycyfrową liczbę słownie to opadają mi ręce… i zaczynamy od początku. Trudność w tym wszystkim polega na tym, że te moje trzy Czekoladki nie widzą sensu uczenia się. Mam wrażenie, że im w ogóle nie zależy na tym, żeby coś umieć. Myślę, że nawet nie starają się wkładać wysiłku w zapamiętanie danego wyrazu czy zasady jak dane zadanie rozwiązać.
Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Mam teraz kolejną możliwość wykazania się cierpliwością, kreatywnością i zastanawiam się czy mi jej wystarczy :) Mogę także powiedzieć, że doskonale rozumiem częste zdenerwowanie nauczycieli w naszych polskich szkołach. Mam możliwość porównania systemu edukacyjnego jaki panuje tutaj, a jaki jest w Polsce. Różnice są ogromne! Niestety tutaj, to dzieci są poszkodowane. Siła i przyszłość narodu. Brakuje tu środków na dobrą edukację, na pomoce naukowe. A przede wszystkim brakuje motywacji by zdobywać wiedzę. Często nie ma dobrego przykładu z góry bo większość rodziców sama nie chodziła do szkoły więc nie rozumie po co ich dzieci mają chodzić. Często też, rodziców nie stać na to, by wysłać do szkoły wszystkie swoje dzieci. 

Tak więc teraz mogę powiedzieć, że zaczęła się moja misja. Skończył się okres próbny :)

Zdjęcia?- będą ... :) :) :)

sobota, 28 stycznia 2012

Sinusoida

Życie człowieka to niekończąca się sinusoida. Raz jesteś na górze, a raz na dole. Przeżywasz radość, zadowolenie, wszystko ci się układa, a za chwilę płaczesz bo masz wszystkiego dosyć. Nie rozumiesz danej sytuacji, coś nie wychodzi i masz wrażenie, że wszystkie trudności spadają TYLKO na ciebie. Spokojnie, właśnie twoja sinusoida opada na dół, ale to chwilowe, za moment znowu będziesz na górze. Życie. Jednak musimy pamiętać, że każda sytuacja niesie ze sobą coś dobrego. Każda jest z góry zaplanowana i przewidziana. Musimy tylko włożyć trochę wysiłku i zastanowić się co wynieść z niej dla siebie. Jakie ma dla nas wskazówki na przyszłość.
Nowy rok w City of Hope przywitał mnie pewnymi zmianami. Zmiany te dotyczyły szkoły jak też i samej placówki. Na przykład zmieniła się siostra odpowiedzialna za szkołę. Odeszło dwóch nauczycieli, a na ich miejscu pracuje czterech nowych. Do pracy z dziewczynkami przydzielono nową siostrę.  Nowy rok to także więcej obowiązków jakie mi przydzielono. Po miesięcznej przerwie z racji zakończenia roku szkolnego i Świąt Bożego Narodzenia, takie zmiany mogą człowieka podłamać. Raz, że po tak długiej przerwie musi na nowo wdrażać się w system jaki panował przed przerwą to jeszcze zastają go spore zmiany i dostaje nowe obowiązki. Tak, początek roku był ciężki. Musiałam przejąć nowe rzeczy, nauczyć się ich i pamiętać o nich. Nie są one trudne, jednak jest ich sporo i są drobne. Tak czy inaczej muszę o nich pamiętać i gospodarować czasem w taki sposób, żeby były zrobione wtedy, kiedy trzeba. Na przykład jestem współodpowiedzialna za przygotowanie produktów na lunch dla całej szkoły. Muszę pilnować żeby każdego dnia były w magazynie kartony z ryżem, olej, sól i mąka kukurydziana.
Styczeń w CoH to także wprowadzenie w ruch maszyny zwanej „Nowy rok szkolny”. A co za tym się kryje - dużo papierkowej roboty. To ustalanie planów lekcji i stukrotne nanoszenie na nie poprawek. To codzienne pisanie czegoś na komputerze. To wywieszanie nowych list, które wcześniej trzeba było napisać. To uzupełnianie dokumentacji. Do tego trzeba dodać to, że każdy przychodzi coś skopiować, prosi żeby coś mu podać czy napisać na komputerze. A każdy chce żebym jego prośbę spełniała w tej chwili, od razu. Miałam wrażenie, że każdy uważał, że jego „działka” za którą jest odpowiedzialny jest najważniejsza, a ja mam być na każde zawołanie. Tak jakbym pracowała tylko dla tej konkretnej osoby. A nikt nie pomyśli o tym, że w moim planie dnia są jeszcze zajęcia popołudniowe z dziećmi do którym także muszę się przygotować.
To był ciężki czas, jednak widzę, że powoli zaczyna się uspokajać. Uporałam się z nowymi obowiązkami. Wiem kiedy, co i jak. Zaczynam spokojniej oddychać. To była trudna lekcja. Moje nerwy były wystawione na dużą próbę. Często widziałam bezsens tego co robię. Chętnie daną rzecz zrobiłabym inaczej – sprawniej i szybciej. I chwilami miałam wrażenie, że ludzie tutaj nie potrafią  ułatwić sobie pewnych rzeczy. A zdanie zmieniają jak przysłowiowe rękawiczki. Dobra lekcja cierpliwości i pokory.
Tak, myślę, że przeżyłam pierwszego rodzaju kryzys. Przeżyłam i jestem bogatsza o nowe doświadczenia. Przeżyłam i wiem co to znaczy otrzymać reprymendę po angielsku:) I muszę powiedzieć, że w innym języku jakoś mniej boli :):):)   Przeżyłam i mogę patrzeć z podniesionym czołem na kolejny dzień.

Nie myśl drogi Czytelniku, że jeśli wyjechałam gdzieś do Afryki to jestem z dala od problemów, trudności. Tak nie jest. Codziennie zdarzają się trudne sytuacje z którymi muszę się mierzyć. I po każdej takiej sytuacji zastanawiam się co jeszcze mnie czeka. Co mnie jeszcze tu spotka skoro wybrnęłam z tej konkretnej sytuacji. Czasem człowiek orientuje się, że wyszedł obronną ręką z danej trudności, wtedy, gdy się ona już dawno skończy. Zobaczy, że miał w sobie siłę i determinację do jej pokonania. Nawet jeśli wcześniej nie widział szans za szczęśliwe zakończenie.

niedziela, 8 stycznia 2012

Pierwszy raz

Pewnie jesteś ciekawy jak spędziłam Święta Bożego Narodzenia w Afryce, z dala od rodziny, znajomych, typowo polskich wigilijnych potraw. Może zastanawia Cię to, jak można przeżyć te ważne Święta bez takich symboli jak szopka, choinka czy bez śpiewu małych kolędników, którzy chodzą od domu do domu i ogłaszają Dobrą Nowinę. A może w ogóle nie wyobrażasz sobie jak można przeżyć ten czas bez grama śniegu czy mrozu. Chociaż w tym roku można powiedzieć, że pod tym względem Polska i Zambia niewiele się różniły :) Tak, pogoda w Zambii wcale nie zachęcała do myślenia o Bożym Narodzeniu. Było gorąco, duszno i wszędzie zielono. Ale nie chodzi o to czy jest śnieg czy go nie ma. Ważne jak Ty przeżyjesz ten czas.
Moje Boże Narodzenie było inne niż do tej pory. Spędziłam je na Czarnym Lądzie w gronie tych, którzy tak samo jak ja gdzieś w Europie zostawili swoje rodziny i znajomych. Spędziłam je w miejscu, wokół którego były chatki najbiedniejszych. A zaczęło się do tego, że z Asią pojechałyśmy, na północ Zambii do naszych dwóch dzielnych wolontariuszek – Ani i Ali. Właśnie tam mają swoją misję, wśród najuboższych dzieci Mansy. Droga do nich nie należała do przyjemności ponieważ przez dwanaście i pół godziny musiałyśmy jechać busem (w sumie to wyglądał jak nasze polskie autokary) załadowanym po brzegi. Akurat w tym busie nie przewidziano miejsca w luku bagażowym na plecaki, torby, worki, skrzynki, zakupy itd. Wszystko miało się zmieścić w środku między, pod, nad fotelami. Zambijczycy, jak zauważyłam są mistrzami w pakowaniu. Tak czy inaczej droga była męcząca, ale bardzo ciekawa. Poznałam kolejne punkty zambijskiej kultury:) Jechałyśmy nocą więc widoczność miałam w naturalny sposób ograniczoną:)
Moje Święta wyglądały inaczej, ale nie gorzej – przynajmniej w moim odczuciu. Do wigilijnego stołu usiadłam ze wszystkimi wolontariuszami z Mansy. Była europejska mieszanka kultur i tradycji. Dzieliłam się opłatkiem z osobami z Polski, Austrii i Belgii. Modliłam się z wierzącymi i niewierzącymi (dziwnie brzmi, ale cóż) Jednak dania wigilijne były bardziej polskie z zabarwieniem austriacko - belgijsko - zambijskim:) Każdy miał wkład w przygotowanie Wigilii. Nie zabrakło pierogów z kapustą i polskimi grzybami. Były też uszka i krokiety z grzybami z buszu. Furorę zrobił kompot z suszonych owoców szarlotka i czekoladowy blok. A przesolona tradycyjna austriacka potrawa na długo zostanie w mojej pamięci:) Pierwszy raz piłam na Wigilii belgijską gorącą czekoladę i chyba za rok będzie mi jej brakować:) Była pyszna:)



To były ważne dni i dużo mi pokazały. Pierwszy raz byłam tak daleko od rodziny, a zarazem tak blisko. Pierwszy raz brakował mi typowo świątecznej aury. Pierwszy raz kolację wigilijną zjadłam w tak ciekawym towarzystwie i na dworze pod zielonym drzewem. Pierwszy raz składałam rodzinie życzenia bożonarodzeniowe przez telefon. Pierwszy raz w dzień Wigilii o 13.30 byłam po wszystkich przygotowaniach i czekałam z kubeczkiem herbaty właśnie na Wigilię. Pierwszy raz byłam na Pasterce, która zaczęła się o 19.00. Odprawiana była w języku bemba, a zamiast kazania były Jasełka. Zgadza się, dużo różnic. Jednak myśl przewodnia ta sama. Czy tęskniłam? Tak, tęskniłam i łezka spłynęła po policzku gdy pierwszy raz usłyszałam dźwięk łamiącego się w mojej dłoni opłatka. Jednak była to inna tęsknota bo dookoła niej unosiła się radość z tego faktu, że jestem tu, gdzie chciałam być. Boże Narodzenie spędziłam w gronie osób, które dzieliły taki sam los jak ja.


To była ważna lekcja życia z której zapamiętam dużo. Jestem bogatsza o nowe doświadczenia. Poznałam ważność osób z jakimi spędza się ten czas, a nie ilość i wykwintność dań jakie stoją na świątecznym stole. Poznałam, że dla Zambijczyków ważne jest spotkanie z Nowonarodzonym Panem na Mszy Świętej w dzień Bożego Narodzenia. Dla nich to jest Święto i do tej Mszy przygotowują się pieczołowicie, to kwintesencja Świąt. Dla nich Boże Narodzenie to Msza Święta. Poznałam, że ważniejszy jest uśmiech, uścisk dłoni, ciepłe słowo czy kartka z życzeniami od góry prezentów.

Tak przeżyłam moje Boże Narodzenie w Zambii. Dziękuję wszystkim, którzy w tym czasie myśleli o mnie i mnie wspominali. Może dzięki Wam, Waszym ciepłym myślom i modlitwom czerpałam radość z tego, że właśnie w ten sposób spędziłam i przeżyłam te Święta.