środa, 21 grudnia 2011

Boże Narodzenie 2011

Kochani, z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam, by ten Radosny Czas był przeżyty z pełną świadomością, tego, co dokonało się ponad dwa tysiące lat temu w Betlejem. Życzę, by Boża Dziecina rodziła się w Waszych sercach każdego dnia Nowego Roku wlewając w nie wiarę, nadzieję i miłości.



Magia Świąt

Jest 21 grudnia 2011 roku. Mijają trzy miesiące mojego pobytu w Zambii. Za trzy dni Wigilia i Boże Narodzenie. Za półtora tygodnia koniec roku i Sylwester. Od ponad miesiąca w mieście widać świąteczne ozdoby, w sklepach stoją dmuchane postacie Św. Mikołaja, nad głowami wiszą bombki i łańcuchy, a sztuczne choinki można kupić na każdym rogu ulicy. Widziałam nawet szopkę. W Afryce takie rzeczy dziwnie wyglądają, jakby nie pasują do tego kontynentu i do tych ludzi. Wszędzie pełno kupujących, a ich rozmowy mieszają się z angielskimi świątecznymi piosenkami. Na półkach sklepowych pojawiły się już 2 tyg. temu świąteczne ciasta nafaszerowane rodzynkami niczym jeż swoimi igłami. Torty natomiast wyglądają jakby malowały je dzieci - mają bajeczne kolory i napis „ Merry Christmas”. Nawet nie chcę wiedzieć jak to smakuje J Widać teraz jak dużo obcokrajowców mieszka w Lusace. Jeżdżą z pełnymi wózkami po sklepach i mam wrażenie, że nie jestem w zambijskim mieście tylko arabskim albo amerykańskim. Jestem zaskoczona widokiem tylu białych twarzy:) Tak wyglądają przygotowania do Świąt w Lusace. Jak widać w tej kwestii niczym się nie różnią od tych w Europie czy w Polsce. I tutaj ludzie biegają i robią zakupy. Różnica polega na tym, że w Zambii jest ciepło, świeci słońce, kwitną kwiaty, a na drzewach dojrzewa mango, banany czy pomarańcze.

Zwykli normalni ludzie w Zambii raczej nie kupują choinki. Częściej można ją spotkać u tych, którzy mają większą styczność z kulturą europejską. A prezenty, jakie robią sobie nawzajem, są małe. Jeśli kogoś nie stać, to daje samą świąteczną kartkę. Nie ma też zwyczaju wigilijnej kolacji. Przy uroczystym posiłku zambijska rodzina spotka się w dzień Bożego Narodzenia. Tych, których stać, zjedzą ją w restauracji i będzie trwać długo. Inni zostaną domach i tam będą świętować. Święta w Zambii to czas na spotkanie z rodziną i przyjaciółmi. To lepszy posiłek, z większą ilością mięsa i możliwość założenia lepszego ubrania. Boże Narodzenie to także dobry czas by wyjść potańczyć.

Tegoroczne Święta będą dla mnie inne niż do tej pory. Spędzę je z dala od rodziny, przyjaciół, znajomych. Nie podzielę się z nimi opłatkiem i nie pośpiewam kolęd. Nie spróbuję karpia czy makowca. A za oknem nie będzie nawet najmniejszych szans choćby na jeden płatek śniegu. Będzie to  nowe doświadczenie, z innymi ludźmi, tradycjami czy jedzeniem. Nie sądzę jednak żeby te Święta były gorsze od innych, będą po prostu inne. Jednak istota pozostaje taka sama. W każdym zakątku świata Boże Narodzenie jest takie same i to jest najważniejsze. Tego chcę się trzymać. Na pewno przyjdzie moment, kiedy w oku zakręci się łezka tęsknoty. Pamięć przywoła znane świąteczne obrazy. I na pewno będę się zastanawiać czy i w tym roku do mojego rodzinnego domu zapuka Św. Mikołaj :) a Tata znowu go nie zobaczy :)

Jest 21 grudnia 2011 roku. Za trzy dni Święta Bożego Narodzenia. Wszędzie świąteczne ozdoby, piosenki i przygotowywania. A ja w tym wszystkim jakby obok, jakby to, co się dzieje, mnie nie dotyczyło. Rozum mówi mi, że zbliża się czas Świąt, serce jednak do końca tego nie czuje. Może dlatego, że za oknem jest 30 stopni ciepła, jest zielono, kwitną kwiaty, a wzdłuż każdej ulicy ludzie sprzedają owoce? Może dlatego, że Święta kojarzą mi się z ponurymi dniami, śniegiem i czerwonym nosem od mrozu? Może też cały czas czekam na ten śnieg i mróz, a wraz z tym na Boże Narodzenie? I mam wrażenie, że to dopiero ciepłe wakacje, a do Świąt jeszcze pół roku.
Widzę, że jest to czas, kiedy człowiek szybko może zatracić całą istotę tego Ważnego Czasu. Jeśli sam sobie nie postawi pewnych wymagań, postanowień to przeżyje ten czas w błogiej nieświadomości nastawionej na zwykły konsumpcjonizm. Ja się na to nie piszę! :)

Jest 21 grudnia 2011 roku, za trzy dni będzie Wigilia i Boże Narodzenie!!! :):):)Nowa lekcja z której chcę zapamiętać jak najwięcej.

niedziela, 11 grudnia 2011

Muzungu !

Tak, jestem „Biała”, jestem” Muzungu”, jestem „White Woman”, jakby na to nie patrzeć to wszystko prawda – Jestem… To określenia, które najczęściej pojawiają się na ustach Zambijczyków. Bez słowa nie potrafią przejść obok mnie. Niezauważona nie dam rady prześliznąć się między budkami czy stoiskami. Dotyczy to młodych chłopaków, mężczyzn będących pod wpływem napojów alkoholowych; staruszków, którym nudzi się siedzieć cały dzień na chodniku, targu czy pod sklepem. Mijam ich reagując na zaczepki uśmiechem, pomachaniem ręką czy krótkim wesołym komentarzem, albo odpowiedzią na ich pytania. Tak, to jest miłe. Chociaż chwilami mam dosyć odpowiadać 50-ty raz na to samo pytanie. W sumie nie jest łatwo schować się białej osobie w tłumie ludzi o ciemnej karnacji:)  Miło, kiedy ktoś pyta skąd jestem, na ile przyjechałam do Lusaki, co robię. Miłe i często bardzo pomocne jest zainteresowanie chłopaków, którzy są odpowiedzialni za zapełnienie busa. Pomagają znaleźć ten odpowiedni, ten który jedzie tam gdzie chcę. Bez nich czasem podróż zajmowałaby więcej czasu. Nie podoba mi się to, że mogą się o mnie jako klienta, pobić, ale cóż – biznes jest biznes:)  Ciężko osobie białej przejść niezauważonej między innymi. Tutaj każdy widzi pieniądze, nie człowieka, który różni się tylko kolorem skóry. Co z tego, że jestem młoda, że jestem kobietą, wolontariuszem. Dla nich liczy się tylko to, że może coś od nich kupię. A w ogóle nie rozumieją, kiedy mówię, że nie mam pieniędzy. Trzeba się do tego przyzwyczaić i nie reagować nerwowo. Duża dawka humoru jest tu bardzo wskazana:)
Jak na razie męczy mnie jedna rzecz i nie wiem czy tak szybko się do tego przyzwyczaję. Biały człowiek jest stawiany ponad innych, wyżej. Nie ważne czy jesteś zwykłym turystą czy kimś, kto tutaj pracuje i ma wysokie stanowisko. To się nie liczy, przynajmniej ja mam takie odczucie. Jesteś biały więc to TY będziesz obsłużony lepiej, jako pierwszy. To nie ważne, że dookoła są sami Zambijczycy, że to ich kraj. Przytoczę tu pewną sytuację, która dotyczy mnie i tego o czym piszę. Idę z Asią na busa żeby dostać się do miasta. Na miejscu, gdzie się zatrzymują są już dwie zambijskie kobiety i też czekają. W pewnym momencie podjeżdża bus i wyskakuje z niego konduktor. Dla mnie jest sprawą oczywistą, że te dwie kobiety były wcześniej niż my i to one mają pierwszeństwo wsiąść do tego pojazdu. Zwłaszcza, że były tylko dwa wolne miejsca. Stoimy więc i czekamy na następny bus. Nagle słyszymy, że konduktor nas woła. Podchodzimy i co? to MY teraz mamy wsiąść do busa i jechać. Dla mnie nie było to przyjemne. Zostałam inaczej wychowana, a poza tym ewidentnie było widać, że tym kursem powinny pojechać osoby, które były pierwsze. Cóż, wsiadłyśmy nie rozumiejąc tego co się dzieje. Zastanawiam się czy zawołał nas z myślą zarobienia na nas? Jak się później okazało konduktor chciał wziąć od nas więcej pieniędzy niż zwykle. Oczywiście nie udało mu się to:)  
Nie rozumiem tego. Człowiek zbytnio nie chce się wyróżniać. Jestem wolontariuszem, nie dyplomatą. Chociaż z drugiej strony, jeśli zaczęliby traktować mnie tak jak innych swoich rodaków to może zostanę przy wchodzeniu do busa jako pierwsza:)

czwartek, 1 grudnia 2011

Toner i III trymestr

Pewnie siedzisz sobie teraz wygodnie w miękkim fotelu. Obok stoi kubek z ciepłą kawą lub herbatą, a może z grzanym winem? hmm:)  Może nawet siedzisz zawinięty w koc chroniąc się przed jesiennym chłodem. Nie zdziwię się jeśli jesteś teraz na sali wykładowej i „słuchasz” jakże interesującego wykładu. A może jesteś w pracy i ukradkiem czytasz co ciekawego dzieje się u mnie, na mojej misji, gdzieś daleko pośród czekoladowych wiecznie uśmiechniętych buziek. Uważaj bo szef zerka przez Twoje lewe ramię:):):) Może gotujesz obiad i w tak zwanym międzyczasie czytasz wiadomości, odbierasz maile, sprawdzasz co nowego dzieje się na ogólnoświatowym portalu społecznościowym – mam nadzieję, że dziś obiad będzie na czas i wszystkim będzie smakował:) Dziękuję za chwile poświęcone na czytanie tego co napiszę. 

Gdyby ktoś przed wyjazdem powiedział mi, żebym wzięła okulary do pracy przy komputerze to bym go wyśmiała! Tak, wyśmiałabym go. Pomyślałabym na pewno – „po co okulary do pracy z dziećmi?!” A jednak, ten ktoś miałby rację:)  Owszem pracuję z dziećmi jednak popołudniu i nie przy komputerze, a jedynie nad zeszytem lub książką. Codziennie od 7.30 zaczynam swój bój z komputerem, drukarką i xerem. To są moje podstawowe narzędzia pracy. Często wystawiają moją cierpliwość na próbę pokazując, że jestem przyzwyczajona do wygody - bo gdy  coś włączam to musi działać, zawsze! A tu proszę,  często spotyka mnie złośliwość rzeczy martwych.  Nie spodziewałam się, że praca w Office, gdzieś w Zambii, na misji będzie wymagała ode mnie znajomości obsługi prawie  wszystkich podstawowych programów komputerowych w języku angielskim. Jadąc tu, nie miałam świadomości, że po dwóch miesiącach będę znała obsługę drukarki laserowej i dużego xera. Nie przypuszczałam też, że  będę znać te sprzęty „od środka”:)  A jednak:) może po przyjeździe otworzę swój własny profesjonalny salon introligatorski albo drukarnię? kto wie?:) Na razie jednak jestem tutaj i toczę codzienną walkę z maszynami. Oczywiście zazwyczaj wygrywam:) Ostatnio pokonał mnie tylko prąd – bo po prostu sobie gdzieś poszedł. Toner w xero widocznie też miał dosyć zostawiania swojego śladu na kilku tysiącach kartek:)  A tak nawiasem mówiąc to nie bawcie się pełnym pojemnikiem z tonerem. Ja niestety byłam mało uważna i w jednej sekundzie stałam się bardzo podobna do osób z którymi pracuję:) chodzi oczywiście o kolor skóry. O jedną białą wolontariuszkę przez pewien czas było mniej:)  Nie wspomnę już o całym otoczeniu:) - godzinka na sprzątanie z głowy:)  To taka rada starszej siostry – uważajcie na toner:)
 
Ten miesiąc był bardzo intensywny, jeśli chodzi o pracę w Office. Zakończyły się właśnie egzaminy klas 1-6
i klasy 8. Wszystkie testy ze wszystkich przedmiotów przygotowywane były ręcznie przez  nauczycieli. Następnie z Asią musiałam je przepisać na komputerze i oddać do sprawdzenia. Po sprawdzeniu nanieść poprawki – zwłaszcza tam gdzie było pismo cinyanja i wydrukować. Jeśli była taka potrzeba - bawiłam się w ilustratora, zwłaszcza w młodszych klasach:) Dopiero po tych zabiegach można było zabrać się do pełnej produkcji egzaminów. Uwierzcie, ryzy papieru rozpuszczały się w mgnieniu oka i to nie ze względu na temperaturę:) Xero nagrzewało się w zastraszającym tempie i wymagało częstej interwencji:) Było ciężko, ale też ciekawie i czas szybko płynął. Także udało się – III trymestr roku szkolnego 2011 dobiega końca.

Muszę tu wyjaśnić, że w Zambii rok szkolny jest podzielony według innych zasad. Otóż, zaczyna się w styczniu i trwa do grudnia. Podzielony jest na trzy trymestry. Każdy z nich kończy się egzaminami. To znaczy, że uczniowie trzy razy w ciągu roku mają „duże” egzaminy sprawdzające ich wiedzę. Przypomina mi to trochę system jaki działa na studiach. Ostatni egzamin w listopadzie działa na zasadzie przepustki do następnej klasy. Jeśli uczeń zaliczy go z dobrymi wynikami przechodzi do następnej dalej. Niestety, znaczna część dzieci zostaje w tej samej klasie na drugi rok. Mam takie wrażenie, że to jest u nich na porządku dziennym i nikt z tego nie robi tragedii. A przynajmniej takiej jaką można zobaczyć w Polsce. Cóż, na wyniki muszą jeszcze trochę poczekać, ale to przecież nie problem bo zaczęły się wakacje:) 

czwartek, 24 listopada 2011

Dama

Kapusta to cenne warzywo nie tylko za sprawą witamin, które w sobie kryje:) Ostatnio doświadczyłam, że można w niej znaleźć coś bardziej cennego. Coś, bez czego nie da się żyć. Dziwne? a jednak. I wcale nie mam tu na myśli małego bobaska w kolorze mlecznej czekolady zawiniętego w pieluszkę :)
Pewnego pięknego i upalnego popołudnia, kiedy słońce grzało niemiłosiernie, wracałam z Office do domku. Miałam do pokonania niecałe pół kilometra. Mało, jednak po całym dniu pracy w małymi dusznym pomieszczeniu przy temperaturze prawie 40 st. C. nie jest to takie proste. Praca upałach nie należy do przyjemności. Tym bardziej dla człowieka, który nie jest do takich temperatur przyzwyczajony. Nogi były ociężałe. Wilgotna bluzka parzyła niczym wosk wylany na palec. Głowa była nagrzana niczym patelnia. Szłam, ale jakbym się oddalała. Nie miałam siły na rozmowę, słowa bełkocząc zostawały w ustach.  Przy każdym kolejnym kroku czułam jak ucieka ze mnie energia, a to dopiero połowa drogi. Dziewczynki pozdrawiały mnie, a ja nie miałam sił unieść ręki do góry i im pomachać. Marzyła mi się szklanka zimnej wody. W takich warunkach to najcenniejszy skarb. Bez niego zginiesz.
Sunęłam noga za nogą, a myśli bawiły się w chłodnej wodzie jeziora. Oby do domku – tam czeka na mnie zimny prysznic:) Gdy tak marzyłam idąc przez nasz duży ogród zobaczyłam – kapustę :) A raczej to, jak jest zraszana kroplami życiodajnego napoju. Stała tak na swojej jednej nodze niczym dama, piękna, dostojna, ubrana w srebro wody. A zraszacz jak sługa systematycznie dawał jej wodną ochłodę. Też tak chcę! Nie myśląc długo – pewnie od tego słońca, wskoczyłam miedzy jej zielone głowy i czekałam :) Dobrze, zraszacz nie miał nic przeciwko żeby i mnie ochłodzić. Nagle poczułam zimne krople na włosach, twarzy, rękach, łydkach. Trwało to kilka sekund jednak mi wystarczyło. Miałam uczucie jakbym wyszła z zimnego, górskiego potoku. Na twarzy pokazał się uśmiech, oczy zabłysły, zmysły się obudziły. Coś wspaniałego! Stałam i czekałam na kolejną dawkę ochłody. Jest!!! Siły powróciły, miałam ochotę zostawić wszystko i ganiać za wodą jak małe dziecko kiedy zobaczy na chodniku kałuże. Krótka chwila, a jak ważna. Zwykła woda, a ile daje sił i radości.

Tak więc w kapuście znalazłam siły na pokonanie ostatniego odcinak dzielącego mnie od domku. Ale czy tylko to? Myślę, że taki orzeźwiający element dnia zapiszę w swoim kalendarzu zajęć. :) To dobry sposób na radzenie sobie z upałami:) Kolejny dowód na to, że w każdych warunkach stać człowieka na kreatywność  i pomysłowość:)
Czasem nie dostrzegamy tego, co mamy na co dzień. Do momentu, kiedy jest nam bardzo potrzebne, a nie jest to w zasięgu naszych rąk. Doceniamy wtedy wartość, smak i ważność. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że często to, co jest takie zwyczajne, pospolite, codzienne kryje w sobie wielką moc. Cieszmy się z najmniejszej rzeczy. Cieszmy się, że gdy odkręcimy kran od razu leci woda. Inni muszą ją nosić kilka kilometrów w beczkach i dzbanach na głowach. Bądźmy wdzięczni tu i teraz, w tym momencie.
Pozdrawiam:)

wtorek, 15 listopada 2011

Na dywaniku u Pani Konsul

Prędzej czy później musiało to nastąpić. Nie spodziewałam się tylko, że tak szybko:) Polskie Święto Narodowe jednych łączy, innych dzieli, niestety. Nas, Polaków mieszkających w Lusace i okolicach zdecydowanie połączyło. Przyczyniła się do tego także nasza Pani Konsul. To ona kontaktowała się  z poszczególnymi osobami i zaprosiła na polski obiad. My pojechałyśmy z naszą s. Ryszardą. W ostatnią niedzielę, po Święcie Niepodległości duża grupa Polaków spotkała się u Pani Konsul na obiedzie. Oczywiście jak przystało na polski obiad, nie zabrakło polskich dań:)  Między innymi były gołąbki i pierogi!!! Nareszcie coś bardziej "domowego":) Pani Maria to ciepła, sympatyczna  i pełna życia kobieta. Dla mnie jest niesamowita ponieważ mieszka w Zambii już ok. 47 lat!!! zna wszystkich i wszyscy ją znają. Zaskakujące również było to, że poza księżmi i siostrami zakonnymi w Lusace mieszka i pracuje sporo osób z Polski. Dobrze mieć taką świadomość, że człowiek w obcym państwie i na obcym  kontynencie nie jest sam. Myślę, że takie spotkania są dobre dla wszystkich, którzy mieszkają z dala od rodzinnego kraju. Chwała im za to, że potrafią się zorganizować i spotkać. 

 Święto Niepodległości obchodzone było również u nas, w City of Hope:)  Zdecydowanie przyczyniłyśmy się do obchodów 11 listopada:) Nie zabrakło biało-czerwonych koszulek i flagi. Nasz wygląd wzbudzał ogólne zainteresowanie:) Nie trzeba było długo czekać, na to, by wszyscy na placówce wiedzieli, że Kasia i Asia ma dziś Independence Day:)Były miłe komentarze i życzenia. Nauczyciele w szkole co chwilę pytali o nasz kraj, np.: ile lat mamy u siebie niepodległość. Gdy odpowiadałam, byli mocno zaskoczeni, ponieważ Zambia cieszy się niepodległością dopiero 47 lat.  Mówili również, że mamy bardzo ładne koszulki i żebym im je dać:)  Tak po prostu, bo są ładne. I nie wydaje mi się żeby zwracali uwagę na rozmiar:) Było przy tym sporo śmiechu:)


  Obchody Święta Niepodległości swojego kraju poza jego granicami nabiera innego charakteru. W takich chwilach patriotyzm nabiera innego znaczenia.  

sobota, 5 listopada 2011

Upalne Zaduszki

Listopad - miesiąc szczególnej pamięci o tych, którzy odeszli. Miesiąc pamięci o tych, którzy orędują za nami w niebie. To ważny czas. Nawiedzamy groby, zapalamy znicze, kładziemy kwiaty. Modlimy się za bliską osobę, której już nie ma tu na ziemi. Zamyśleni patrzymy na krzyż, tablicę nagrobkową i wyryte w niej litery niczym wspomnienia w sercu. Tępym wzrokiem czytamy imię, datę urodzin, śmierci… Dyskretnie wycieramy płynącą łzę po policzku. Zaduszki – to piękny czas. To chwila, kiedy możemy się zatrzymać, pomyśleć, zastanowić nad życiem, nad tym jak jest ulotne. Myślimy o tych, którzy jeszcze rok temu razem z nami spacerowali cmentarnymi alejkami zapatrzeni w ciepły blask maleńkich płomieni. O tym jak wspólnie rozmawialiśmy półgłosem, tak żeby nie zbudzić tych, którzy wokół nas śpią. Jak słuchaliśmy pękających szklanych zniczy niczym bańki mydlane, ulotne i kruche jak nasze życie. Nie myśl, że teraz idziesz sam. To nie prawda. Nigdy nie jesteś sam! 
Zaduszki to również czas na odwiedzanie cmentarzy w innych miastach, na które często w ciągu roku nie mamy czasu, cóż. Często te dni to pierwszy większy przymrozek jesieni dzięki któremu nie jesteśmy wstanie zapalić lampki. To oszronione chryzantemy.
W tym czasie, każdego roku przypominam sobie wierszyk, który nauczyłam się jeszcze w szkole podstawowej. To niesamowite bo cały rok o nim nie pamiętam. A w tym czasie zawsze daje znać o sobie.

” Zasnuła groby żółtawa mgiełka, we mgle migoczą blade światełka. Między grobami liście się mienią. Szeleszczą, szumią, pachną jesienią (…)”  
Tak wspominam polski Dzień Zmarłych. Tu w Zambii nie mam tego więc pamięć przywołuje znane obrazy. Pierwszy jak też drugi listopada to normalny dzień pracy. I jeśli człowiek sam nie będzie pamiętał o ważności danego dnia to szybko może o niej zapomnieć. Dzięki codziennym zajęciom może przeżyć go w błogiej nieświadomości. Sama miałam takie momenty, na szczęście krótkie. W te dni była wieczorna  Msza św. Niestety, nie obchodzona tak uroczyście jak u nas w Polsce. Byłam nawet zaskoczona, gdy zobaczyłam na niej dużo mniej osób niż w zwykłą niedzielę. O nawiedzeniu cmentarza też nie było mowy bo tu raczej ich nie ma. A jeśli są, to gdzieś daleko, o które nikt nie dba bo nie ma tu takiego zwyczaju i tradycji jak u nas. Takie chwile uświadamiają mi, że Zambia to nie Polska. Pomimo, że jestem na placówce katolickiej to widać tu inne tradycje, zwyczaje, kulturę. Zostaje mi tylko pamięć o moich bliskich zmarłych. Zapamiętany widok parafialnego cmentarza. Obraz rodzinnych grobów. Wychodząc z domu nie musiałam szukać rękawiczek bo na zewnątrz było 38 st. C w cieniu.
Inaczej, ale czy gorzej? Myślę, że nie. Taka sytuacja, gdy jesteśmy z dala od rodzinnego domu pokazuje nam, co w naszym życiu jest ważne. Pokazuje czym żyjemy. Daje nowe doświadczenie. Do nas należy to, co z tym zrobimy.




niedziela, 23 października 2011

50 min.

Mój pierwszy wyjazd do miasta bez osób, które już tam były. Wyjazd? wyprawa?! J Razem z Asią wybrałyśmy się do Lusaki w celu uzupełnienia zapasówJ A przy okazji rozejrzenia się po mieście i targu. Mnie bardzo ciekawił zambijski targ, zwykły bez pamiątek. Taki, jakich u nas w Polsce nie brak w każdym mieście i miasteczku. Jak wygląda? Jakie można znaleźć na nim towary? Jakie są ceny? I się dowiedziałam.

Ale po kolei. Z wielkim i pustym plecakiem przemierzamy zakurzony odcinek drogi łączącej naszą placówkę z główną drogą do Lusaki. Przy niej bowiem miałyśmy zamiar grzecznie stanąć i czekać na busa, który zabierze nas do Lusaki. Miałyśmy szczęście bo zbliżając się do głównej drogi zobaczył nas mężczyzna, który w owym busie „kasuje bilety”. Jest on odpowiedzialny za zapełnianie busa  ludźmi i zbieranie opłaty za przejazd. Tak jest w każdym busie. Kierowca zajmuje się tylko jazdą. Pojazd, którym przemierzać będziemy odległość z CoH do miasta i z powrotem, jest trochę specyficzny. To mały biało - niebieski bus. Jednak jak zauważyłam jest on bardzo pojemny. Znajdują się w nim cztery rzędy miejsc siedzących. Trzy czteroosobowe, przeznaczone dla pasażerów. I jeden trzyosobowy z przodu, łącznie z kierowcą. Oczywiście kierownica po prawej stronie. Czasem do tej piętnastki osób trzeba doliczyć różnego rodzaju pakunki, tobołki i dzieci. Jest ciasno i duszno. Ale jedzie i to się liczy. To takie różnice pomiędzy busem  tutaj, a autobusem w Europie. Jest jeszcze jedna, ale o niej późniejJ



Targ - szok, szok i jeszcze raz SZOOOK!!! Widok był osłupiający! Spokojnie można dostać oczopląsu! Kolorowe morze ludzi przewijających się w jedną i drugą stronę. Morze przepychających się, pchających przed sobą wózki i taczki. Niosących przeróżne towary na głowach. Nawet w ruchu pieszych obowiązuje zasada „lewej strony” więc trochę się o ludzi obijałamJ albo w ostatniej chwili schodziłam mi z drogi:) Masa sprzedawców po prawej i lewej stronie. Dorośli, mężczyźni i kobiety z dziećmi. Nawet wśród kupujących przewijały się osoby, które miały coś do sprzedania. A sprzedawali zimne napoje, mrożony sok zastępujący lody. Domowej roboty placki i nazwijmy to racuchy czy pączki, gotowane lub pieczone kolby kukurydzy oraz owoce w całości jak też krojone na cząstki. Jak sobie klient życzy. Czyli to, co może się przydać podczas długich zakupów jak również podczas długiego dnia pracy. Kocioł zapachów, aż poczułam głód, jednak na „jedzeniu wzrokiem” i pochłanianiu zapachów wolę zakończyć.


Ogrom kolorowych towarów wyłożonych  na sprzedaż. Szkoda tylko, że przeważnie na każdym z nich widniej napis „Made in China”. Sprzedawcy zachęcali do zakupu swoich towaru. Krzyki, nawoływania i płacz dzieci przeplatał się z muzyką płynącą z głośników ze stoiska muzycznego. Nawet alejki po których przemierzałyśmy targ są przewidziane do robienia zakupów bez pośpiechu. Dlaczego? bo jest w nich pełno dziur, nierówności i kamieni – o zgrozo! Chwilami widziałam ostatnie ślady wczorajszego deszczu w postaci błotka. I cóż jeszcze? śmieci, jakżeby inaczej. Można powiedzieć, że to swoisty tor przeszkód.


Znaczna część mężczyzn nie patrzyła na nas obojętnie i na każdym kroku było słuchać „ Muzungu, how are you?” albo „Where are you from?” Maiłam wrażenie, że jestem dla nich jakąś atrakcją, urozmaiceniem dnia. Fakt, później jest co opowiadać w domu J

Ciąg dalszy w następnym poście, zapraszam :)

Cd. "50 min."


Kolejnym etapem były zakupy w markecie. Kupiłyśmy to co miałyśmy w planach i spokojnie wracałyśmy do miejsca z którego odjeżdżają biało – niebieskie busy. Po drodze był mały postój na zakup ananasa. Oczywiście wyjęty z kosza, który zambijska kobieta niosła na głowie. Szybkie pytanie o cenę. Jeszcze szybsze stwierdzenie, że za drogo. Więc próba pierwszego targowania. Kobieta twardo stoi przy swojej cenie więc grzecznie podziękowałyśmy i odchodzimy. A kobieta woła za nami i zgadza się na naszą cenęJ Więc mamy pięknego dojrzałego ananasa i pierwszą udaną próbę targowaniaJ Jego zapach -to słońce i deszcz zamknięte pod kopułą zielonych wąskich liści. To niczym nie skażona natura, to spokój naturalnego wzrostu, bez sztucznej nagonki.  A tak intensywny, że chciałoby się go zjeść tu i teraz, na chodniku, z obawy, że zaraz zniknie. Zapach ten rozweselił pół naszej kuchni. A smak to jakbyś nie jadł przynajmniej przez tydzień i nagle dostał swój ulubiony posiłek. Jeśli tak można - to  sama sobie zazdroszczę, że go jadłam J Soczysty miąższ rozpływał się w  ustach, a złoty sok leciał po ręku, aż do łokcia jak małemu dziecku. PychaJ
Mamy ananasa i teraz już naprawdę szłyśmy w stronę busów, zwłaszcza, że zaczynały pojawiać się krople deszczu. A moknąć w mieście nie jest miło, szczególnie jeśli nie ma się gdzie schować. Jestem z Asią przy busach i mamy problem bo nie wiemy który z nich jedzie w naszą stronę. Pytamy się jednego i drugiego chłopaka, ale wzruszają tylko ramionami. Nie słyszeli o City of Hope. „No to ładnie :/” – myślę sobie. Nic, idziemy dalej i znowu się pytamy. Tu też podobna sytuacja, jednak chłopak pyta się w którą stronę chcemy jechać. Więc pokazujemy mu, a on na to ”Aaa, na Chilangę (jakkolwiek by to się pisałoJ), to chodźcie”. I prowadzi nas wzdłuż busów. Deszcz zaczyna coraz gęściej padać. Ja zmieszana, nie wiem czy dobrze robimy idąc za nim. U Asi w oczach widać dezorientację. A on jeszcze sprawdza czy aby na pewno idziemy za nim, nawet nie można skoczyć w bok i się schować. Deszcz już pada, a my wsiadamy do pojazdu  wskazanego przez „kasjera biletów”. Słyszę tylko „Chilanga?”, odpowiadam „Yes”, a on „OK”. I siedzę w busie po którym spływają strugi deszczu. Przynajmniej nie jesteśmy mokre. Siedzimy i czekamy. W głowie myśli pędzą w tę i drugą stronę niczym auta po czteropasmowej drodze. Czy aby na pewno do dobrego busa wsiadłyśmy?   Dlaczego on nie jedzie?! Czeka, aż przestanie padać?! Bez sensu, przecież inne busy jeżdżą?! I po ok. 10 min. zapaliła mi się żaróweczka. Kasia, zanim bus się nie zapełni pasażerami – nigdzie nie pojedziesz. Spoko, do kolejnego punktu dnia mamy 2 godz. może zdążymy. W tym momencie poczułam, że nie jestem u siebie. Tu panują inne warunki i zdenerwowanie nic tu nie pomoże. Nawet uswiadomienie kierowcy, że mi się spieszy, że nie mam czasu. Bo tu czas ma każdy i to pod dostatkiem. Skoro my możemy poczekać to ty również.
Mija kolejne 10 min. – stoimy, a ja patrzę jak deszcz spływa po szybach. Pół godziny za nami – szyby parują, ale też zostało tylko 5 wolnych miejsc do Chilangi. Może się uda? Nie muszę chyba wspominać, że na kolanach mam naszego wytargowanego ananasa, który hipnotyzuje mnie swoim zapachem. Jest! nasz „nawoływacz” zaprosił ostatnią osobę do busa więc możemy ruszać! Hura!!! Po 50-ciu minutach czekania na pasażerów nasz busik jedzie. Jednak  moje zmysły przeszły na najwyższe obroty. Wzrok się wyostrzył. Pamięć wyszukała najmniejsze szczegóły trasy do domu zobaczone i zapamiętane wcześniej. Nawet język przygotowany był do ewentualnego sprzeciwu w chwili gdy skręcimy w inną drogę niż w tą prowadzącą do CoH. Jadąc w świętym skupieniu nawet nie słyszałam gwaru pasażerów dochodzącego z tylnich siedzeń. Jednak udało sięJ Całe i zdrowe wróciłyśmy z naszej pierwszej wyprawy do miasta. Bogate w nowe doświadczenia. Przy następnej okazji będę brać poprawkę na czas jaki może nam zająć powrót do domuJ

I to jest ta ostatnia różnica. Nasze autobusy i kierowcy nie czekają na pasażerów. Wręcz przeciwnie, potrafią nawet zamknąć drzwi przed nosem. A tu? Proszę bardzo, nawet pomogą z zakupami. Spokojnie zapytają gdzie chcesz jechać. Nawet zaprowadzą niemalże za rączkę do odpowiedniego pojazdu. Tyle tylko szkoda, że to tak długo trwa. No i jazda „na gapę” też nie wchodzi w grę. Czasem nawet można przekonać się na własne oczy jak drogi jest im kolejny pasażer. W szczególności o „białych” „nawoływacze” potrafią się nawet pobić.
 Wyjazd do miasta publicznym środkiem transportu równa się całodniowej wyprawie Jbo nigdy nie wiesz czy trafisz na pełny czy pusty busJ



sobota, 22 października 2011

List, tak po prostu

Ciepłe deszczowe popołudnie. Koniec pracy w Office. Zmęczone próbujemy z Asią schować się przed deszczem pod jedną parasolką. Dyskretnie wyrywając ją sobie żeby jak najmniej kropli spadło na jedną z nas. Idziemy marszowym krokiem po rdzawej ziemi. Piach nie pyli – błyszczy zmoczony deszczem. Buty stają się cięższe od mokrej ziemi, która przykleja się do podeszwy. I mam wrażenie, że wcale nie idę w sportowych sandałach tylko w butach na wyprawy w góry. Ciekawe doświadczenie. Gdyby nie uczucie, że mam mokre stopy pewnie bym tak myślała. Idziemy i nagle z oddali słyszę głos s. Ryszardy - woła mnie. Krótka myśl z szybkością światła przebiegła mi przez głowę – „o co chodzi?”. Jednak nie zwracając na nią uwagi zawracamy i idziemy w stronę siostry. I co słyszę?! „ Kasia, na stole leży list do Ciebie”. LIST?!?!? Do mnie?! Zdziwiona i zszokowana, z uczuciem lekkiego  niedowierzania, jednak pełna nadziei idę po niego. I jest! A raczej są, dwa. WOW!!!! Ale od kogo?!?! Jak?!?!? Nikomu nie podawałam adresu, na blogu jeszcze go nie wstawiłam. Cóż, ci którzy je napisali znaleźli sposób na zdobycie mojego adresu. Niesiona na skrzydłach ciekawości zmierałam do domku żeby jak najszybciej zagłębić się w lekturę. I nie był ważny deszcz. Liczyły się zaklejone koperty.
Przyszły one w zbiorczej paczce na adres placówki. A dwie koperty były oznaczone moim imieniem i nazwiskiem. Kilka zdań od osób, które dowiedziały się gdzie jestem i co robię. Wiadomości co u nich słychać, kilka ciepłych zdań skierowanych do mnie i zapewnienie o modlitwie. Kartka z trafną myślą. To bardzo miłe. Taka prawdziwa niespodzianka! Drobna rzecz – a cieszy, pomaga. W takich momentach mam poczucie, że ktoś poświęcił na moją osobę uwagę, czas. To namacalny dowód, że w dobie maili, Facebooka i Skypa można napisać normalny „ papierowy list”. Fakt, minął dopiero miesiąc od mojego wyjazdu. Jednak otrzymanie listu z rodzinnego kraju i zupełnie się go nie spodziewając daje wielką radochę JJJ Nie tylko odbiorcy, ale myślę, że również tej osobie, która go pisała.
Dziękuję i zachęcam do pisania takich listów. Niekoniecznie do mnie ;) Myślę, że sporo z nas ma do kogo pisać. Może nie pamiętamy już o takiej formie komunikacji? Myślę, że warto po nią sięgnąć i wytrzeć kurz…

piątek, 14 października 2011

Z zebrą w tle...

Przepraszam, za małe opóźnienie…

Sobotę spędziłam jakąś godzinkę jazdy autobusem od placówki w parku o nazwie Parieze. To miejsce przeznaczone jest na rekreację dla turystów. Można tu spokojnie odpocząć na łonie natury. Posłuchać afrykańskich świerszczy i cykad. Są małe, a robią taki szum jakby się stało przy transformatorze. NiesamowiteJ Co jeszcze? Można też popływać w basenie, albo pograć w piłkę nożną. Oczywiście jest też miejsce na namiot. Teren rekreacyjny dla osób zwiedzających park jest ogrodzony. W parku bowiem żyją dzikie zwierzęta. Można tu spotkać  żyrafy, zebry, bawoły, antylopy i mnóstwo ptaków. Teren ten leży nad wodą więc mieliśmy widok na zwierzęta przychodzące do wodopoju. Widok? brak słów… To, co do tej pory widziałam tylko na zdjęciu czy na filmie przyrodniczym jest dane mi podziwiać własnym okiem… W prawie naturalnym srodowisku. Cudo… nie mogłam oderwać oczu od tych zwierzakówJ

Ognisko również wliczone jest w plan zagospodarowania przestrzeni. A także wielki ruszt na pieczenie świnki, albo innego dzikiego zwierza;) A tak poważnie to spokojnie można przyjechać większą grupą osób i świetnie spędzić dzień. Tak właśnie my zrobiliśmy. Był to wyjazd integracyjny z okazji Dnia Nauczyciela. Pojechali nasi nauczyciele z CoH, dyrektor szkoły i wolontariusze, którzy pracują w szkolnym biurze czyli ja i AsiaJ Plan był bogaty w różne atrakcje. Ale przede wszystkim na zapoznanie się i zawiązanie nowych relacji. Dla mnie był to bardzo udany dzień i jestem z niego zadowolona. Poznałam bowiem nauczycieli. Zobaczyłam jak tu, w Zambii osoby na co dzień pełniące ważne funkcje potrafią się wspólnie kulturalnie bawić. I mogę powiedzieć, że jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Nikt się nie wywyższał. Każdy był traktowany równo. Niezależnie czy był dyrektorem czy sekretarką. Ci nauczyciele potrafią się świetnie bawić, śmiać i wygłupiać. Normalnie jak dzieci. Ale potrafią też zrobić coś wspólnie. Potrafią się zgrać w dobry zespół i razem przygotować konkretną rzecz. Tak było w sobotę. W przygotowaniu posilku każdy miał swój udział. To było bardzo sympatyczne i miłe jak razem z nauczycielami przygotowywałam obiad. Jak stałam przy wielkim grillu zrobionym domowym sposobem i piekłam kurczaka J To było bardzo pouczające doświadczenie. Gotować na świeżym powietrzu, na rozżarzonych węglach, gdzieś w Afryce. Chcę więcej !!!!!!!

Obok przygotowywania obiadu był czas zabawy, gry i tańce. Oczywiście tańce przy bębnach, w afrykańskich rytmach i przy charakterystycznych dla tego kontynentu kobiecych nawoływaniach. Ci ludzie na drugie imię maja Muzyka albo Taniec... wystarczy im bęben i zaczynają tańczyć. A przy tym nie zwracają uwagi czy ktoś się na nich patrzy, obserwuje. Po prostu tańczą i zapraszają innych do tańca. Widać w nich wolność, której nam, ludziom z cywilizowanego kraju tak często brakuje... Afrykańczycy tańcem wyrażają radość, zadowolenie, a nawet się modlą. Dlatego też  Msze tutaj nie są tak sztywne jak u nas.

Gdyby ktoś był ciekawy czy ja tańczyłam, to od razu mówię, że jeszcze nie. Narazie  jestem na etapie obserwacji. Jednak zapewniam, że na nim się nie skończy J Bo muzykę mają porywającą do tańca! Tylko, że te tańce są specyficzne, których chcę się nauczyć. Osoby, które znają mnie bliżej mogą potwierdzić, że długo nie wytrzymam bez tańca J
Wracajac do naszej integracji to po obiedzie przyszedł czas na prezentyJ Otóż tu jest zwyczaj, że z okazji Dnia Nauczyciela, nauczyciele sobie nawzajem kupują prezenty. Działa to na takiej samej zasadzie jak nasze Mikolajki. Tylko tu naprawdę obowiązuje zasada anonimowości. Osoby losowaliśmy tydzień wcześniej więc był czas na ogarnięcie jakiegoś prezentu. Sekretny przyjaciel (bo tak sie nazywa) to zabawa miła i sympatyczna. Chociaż dla mnie sprawiła mały problem. Nie wiedziałam na początku czyje nazwisko widnieje na karteczce, którą wylosowałam. Nie znałam jeszcze wszystkich nauczycieli tak z imienia i nazwiska. Ale udało się J mój prezent otrzymała właściwa osoba J Ja również byłam czyimś sekretnym przyjacielem więc też dostałam miły prezentJ
Jedank na tym nie koniec. Po tej zabawie głos zabrała dyrektor szkoły, s. Agnes. Podziękowała wszystkim za ciężką pracę w szkole i nagrodziła swoich pracownikow. W ten sposób moja garderoba powiększyła się o kolejne chitengi J Jak przystało na prawdziwa afrykańska kobietę J
W ten aktywny sposób spędziłam całą sobotę. Był to czas wykorzystany na poznawanie ludzi z którymi na co dzień pracuje. Na poznawanie afrykańskiej przyrody. Na wspólną pracę, ale też na dużą dawkę dobrej zabawy. Oby takich dni było jak najwięcej J

środa, 12 października 2011

Moja chwila...

Spoglądasz czasem w niebo? Co widzisz? Granatowy dywan usiany nierównomiernie jasnymi punkcikami? Jakby ktoś specjalnie pochlapał go pędzlem z żółtą farbą… ?Czy coś tak niepojętego, że nie potrafisz uwierzyć, że to istnieje…? A może w ogóle nie interesuje Cię to, co masz nad swoją głową…? Może jesteś tak zabiegany i pochłonięty sprawami przyziemnymi, że masz przykurcze w karku i nie możesz już unieść głowy?
Może w ten właśnie sposób tracisz kolejną szansę na obserwowanie piękna… A codziennie jest ono inne… Codziennie patrz w niebo – ten widok ubogaca. Każda gwiazda to jedna ciepła myśl… Spojrzenie… Modlitwa… Westchnienie… Łza… Niebo – skarb dany nam za darmo, to prezent. Nie zmarnuj go…
Czy w Afryce niebo jest takie samo jak w Polsce? Fizycznie tak. To głęboki granat usiany jasnymi punkcikami, które na dodatek migoczą. Pięknie to wygląda. Z pozoru normalne niebo. Jak wszędzie. Konstelacje gwiazd oczywiście inne niż te widziane do tej pory, w Polsce.  Wielkiego Wozu nie ma. A licząc na  Gwiazdę Polarną nie trafię do domu, bo jej nie widać. Drogi Mlecznej też nie dostrzegam. Jak widać różnice sa. Ale to początek. Bo patrząc na księżyc mam wrażenie, że jestem w kinie i oglądam jego zdjęcia w trójwymiarze. Jakby ktoś wyjął go z dziecięcej bajki – odwrócony do góry nogami! A na dodatek świeci prosto na czubek głowy, pod kątem 90 st. Coś niesamowitego! Gdy go pierwszy raz zobaczyłam przeżyłam mały szok! Dla mnie to było coś nienaturalnego. To obraz, który przypomniał gdzie jestem, a może bardziej uświadomił…? Księżyc, tak odległy, tu wydaje sie być na wyciągniecie reki. Wielki....tajemniczy...patrzacy na ziemie oczami kraterów.

Jednak dla mnie niebo to coś więcej niż migoczące gwiazdki na granatowym tle. To zarazem delikatność i potęga… Mam wrażenie, że gdy wyciągnę rękę to dotknę je. Z drugiej zaś strony to otchłań bez dna… To poczucie ciepła bliskiej osoby i zimno ciał niebieskich… Niebo to głucha mowa, którą usłyszę tylko sercem…
Gdy wieczorem wychodzę przed domek i spoglądam w górę to mam wrażenie jakby ktoś otulał mnie miękkim a zarazem silnym ramieniem. To poczucie, że gdzieś w rodzinnym kraju są bliskie mi osoby, które może  spoglądając  w górę myślą o mnie… Patrząc w niebo wiem, że to magiczna chwila. To tak jakbyś znalazł motyla ze złamanym skrzydłem i chciał go chociaż przenieść w bezpieczne miejsce. Chcesz to zrobić najdelikatniej jak tylko potrafisz. Starając się zachować przy tym całą strukturę, nietykalność i kruchość jego  skrzydła. To chwila ważna dla Ciebie, ale i dla motyla. To chwila intymna, której nic i nikt nie może zmącić…
Takie jest moje niebo w Afryce. Wyjście na zewnątrz i spojrzenie w górę to jakby naładowanie baterii. To chwila w której mogę uśmiechać się tak po prosu, jak wariat. I nikt tego nie skomentuje. I nie będzie pytał „dlaczego?”. To mój prezent dla siebie… To lekcja wrażliwości na piękno świata, na piękno drugiego człowieka. I nie jest ważne czy ma białą czy czarną skórę. Ubrany jest w markowe ciuchy czy w porwane spodnie. Bo piękno jest w środku, w sercu…

Takie jest moje afrykańskie niebo - ważne… osobiste… To cisza w której mogę usłyszeć siebie...  w której mogę odpocząć… Tego mi nikt nie odbierze, nigdy.  To jest najbardziej fascynujące. Moje…

niedziela, 9 października 2011

Lusaka

Jadąc tu wiedziałam, że będę mieszkać na przedmieściach Lusaki, stolicy Zambii. I tak też jest. Jednak wiedząc, że będę blisko stolicy miałam wrażenie, że  będzie to miasto podobne do naszych większych miast. W końcu to stolica! Z prezydentem, uniwersytetem, lotniskiem… W sumie podobne jest. Każdy, nawet jeśli nie chce, podświadome wyobraża sobie jak dana rzecz, człowiek czy miejsce będzie wyglądać. U mnie też tak było, jeśli chodzi o Lusakę. Jednak czymś się ono różni. Jest małe zaskoczenie, może rozczarowanie. Różnice zobaczyła od razu… Lusaka jest dużym miastem, rozwijającym się. Widać w niej dużo nowych budynków. Jakieś magazyny, duże sklepy, salony, myślę, że nawet hotele. I są to budynki budowane w stylu europejskim. Widziałam też Casino. Fakt, zbudowane na styl japoński.  Jednak te ”nowości” znajdują się tuż przed miastem. Same miasto to nasze lata ’90. Widać to zwłaszcza po małych sklepach i po ich witrynach. Brakuje tu kolorowych migoczących neonów i telebimów. Tu zanim znajdziesz sklep, w którym chcesz coś kupić minie sporo czasu. Podczas którego dowiesz się co dzieje się w mieście, co kto ma do sprzedania albo jakie usługi proponuje. Zaczepi cię kilku chłopaków. Ktoś krzyknie: „Muzungu!” albo zapyta czy chcę zamówić taksówkę. A wszyscy, których będziesz mijać będą się na ciebie patrzeć. Norma, do której powoli się przyzwyczajam i staram nie zwracać uwagi. Tu jest wszystko, a pomiędzy „tym wszystkim” jest namalowana witryna twojego sklepu, którego szukasz. Takie poszukiwania oczywiście są za pierwszym razem. Kolejne są o wiele prostsze ponieważ starasz się jak najlepiej zapamiętać drogę i wejście do sklepy. Do czasu, aż nie namalują czegoś nowego… I poszukiwania zaczynają się od początku. Myślę, że męska część czytelników tego posta poczułaby w sobie nutkę odkrywców…
W centrum główna ulica przedzielona jest pasem zieleni, a w każdą stronę prowadzą dwa pasy jezdni. Akurat o tę zieleń ktoś trochę dba. To trawa, palmy i jakieś inne mniejsze krzewy czasem kwiaty. Poza nią, widać czasem palmy, najczęściej przy budynkach. Jednak jest jej bardzo mało i nikt zbytnio o nią nie dba. Widać to szczególnie w bocznych uliczkach. W Polsce to normalne, że są służby odpowiedzialne za dbanie o tereny zielone w miastach. O każdy skwer, trawnik i kwiaty. Tutaj tak nie ma. Jest bałagan. Przy głównej ulicy znajdują się ważniejsze instytucje, tj.: poczta, banki, kantory i inne urzędy. O "normalnych" sklepach mogę wspomnieć, że jest ich mnóstwo. Są wszędzie. Jednak znaczna większość jest mobilna. Tam, gdzie jest wolny kawałek placu tam też pojawiają się ludzie ze wszystkim co można sprzedać. 

Każdy chodnik to wymarzone miejsce na handel. A są też sklepy totalnie na kółkach. Jedzie sobie taki Pan rowerem i ma na przykład chłodziarkę z lodami. Na kierownicy ma elegancko przyklejone papierki po lodach jakie można u niego kupić. Albo inny obraz. Idzie chłopak i pcha przed sobą coś w rodzaju wózka czy taczki z bananami. Na każdym kroku możesz kupić to co chcesz. Możesz nawet nie wysiadać z auta bo stojąc na światłach Pan sam do ciebie podejdzie. Wystarczy, że otworzysz szybę i kiwniesz ręką. Albo idzie sobie taka Pani z koszem na głowie pełnym orzeszków ziemnych, bananów czy ananasów. A do tego często ma malutkie dziecko na plecach zawinięte w sprytny sposób w chustę.
 

Przed wyjazdem Afrykę kojarzyłam między innymi z kobiet, które noszą różne rzeczy na głowach. Do tej pory myślałam, że taki obraz jest częsty gdzieś daleko na wsi, na sawannie.  A tu proszę, w stolicy jest to bardzo popularny widok. I nikt się nie dziwi, no oprócz mnie. Kobiety, ale także mężczyźni noszą na głowach praktycznie wszystko. Od kosza z owocami przez worki z mąką po pełne wiadro z wodą! Oczywiście bez pokrywki!!! I oczywiście idzie tak, że nie uroni ani kropelki, niesamowite… Jestem pełna podziwu dla tych osób. A w jaki sposób oni chodzą z tymi towarami, coś pięknego! To jakby balansowanie nad chodnikiem, płynięcie. Dla nich jest to coś tak naturalnego, a dla mnie coś bardzo imponującego.

Ludzie przelewają się w jedną i drugą stronę za jakimś sprawunkiem. A jest ich mnóstwo mieniących się różnymi kolorami koszul, chiteng, sukienek. Niczym orzeszki oblane kolorowym lukrem. Takie jadłam
 w dzieciństwie:) I jeśli chodzi o kolory to tylko ludzie swoim ubranie sprawiają, że miasto się uśmiecha. Budynki, chodniki, mury, cała reszta jest  pokryta wszechobecnym piaskiem i pyłem. Ma on kolor rdzawy jak ziemia w Afryce. Wchodzi wszędzie, nawet w najmniejsze zakamarki. Pomaga mu wiatr, który jest cały czas.  Wieje mniej lub bardziej, ale każdego dnia.
Wieżowców raczej nie ma. Bloków, tak popularnych w Polsce też nie widać. Można natomiast zobaczyć dosłownie kilka wysokich, nazwijmy to, biurowców. Dokładnie nie wiem co w nich się mieści. Jednak są to budynki smutne, szare. Wykonane z betonu,  który pod wpływem kurzu i lat tylko straszy. Nie są w żaden sposób pomalowane. Mam wrażenie, że nic się w nich nie mieści, że są puste. Jednak światła w oknach świadczą o tym, że jest w nich życie. Swoim wyglądem nie zachęcają jednak do wejścia.
Cóż, do pełnego obrazu afrykańskiego miasta muszę jeszcze dodać  śmieci. Tony śmieci! Są wszędzie i nikomu nie przeszkadzają. Walają się po chodnikach, pod ścianami, w każdych krzakach. A torebki jednorazowe można zobaczyć nawet na drzewach zaplątanych w gałęzie. Każdy rowek przy ulicy czy dziura w chodniku zapełniona jest śmieciami. Ludzie, którzy mają coś do sprzedania najczęściej rozkładają swój kram na śmieciach. Albo obok górki zrobionej z niepotrzebnych rzeczy. Jadąc do Lusaki widzę trawę ze śmieci… Jest to smutny widok. A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że w tych śmieciach płynie życie tysiąca osób, rodzin, dzieci… To straszne. Wygląda to tak jakby tutejsi ludzie postawili sobie za cel zasypanie całego miasta śmieciami. Jakby chcieli zakopać je w nich… Takie drugie Zakopane, tyle tylko, że naprawdę zakopane… Zastanawiam się dlaczego tak jest? I jak na razie nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. 




niedziela, 2 października 2011

Szkolne świętowanie

Piątek był dniem wolnym od lekcji, ale nie od szkoły. Uczniowie przyszli, by podziękować za nauczycieli, a zwłaszcza za dyrektora placówki, s. Ryszardę. Zaczęło się od Mszy św., nauczyciele byli odpowiedzialni za śpiew podczas liturgii. Przygotowywali się do tego kilka dni wcześniej ustalając repertuar i ćwicząc go, było przy tym dużo śmiechuJ Podkreślę tu, że wszyscy nauczyciele brali w tym udział, mężczyźni i kobiety, wszyscy także śpiewali i na bębnach czy innych afrykańskich instrumentach. Jedna z nauczycielek nawet dyrygowała tym chórem. Wyglądało to bardzo ciekawie ponieważ wczuwała się w swoją rolę bardzo mocno i widać było, że muzyka przechodzi przez nią całą. 

Po Mszy był czas na przemówienia, podziękowania oraz prezenty. Następnie sami nauczyciele przygotowali mini występ dla swoich uczniów. Kobiety i mężczyźni pozamieniali się rolami i tańczyliJ. Dzieciaki miały wielką radochęJ zresztą nie tylko one…;) Oglądając te „przedstawienie” zastanawiałam się czy nasi polscy nauczyciele też by coś takiego swoim uczniom przygotowali… Nie wymagało to specjalnie dużego nakładu pracy, wystarczył dobry pomysł i chęć zabawy. Każdy był zadowolony; dzieciaki bo widziały, że ich nauczyciele też potrafią się bawić i śmiać z siebie oraz nauczyciele bo sprawili sobie i innym dużą dawkę dobrego humoru. 


Dzieci dostały cukierki, trochę sobie potańczyły na świeżym powietrzu i nadszedł czas sprzątania, wszyscy sprzątali, znosili krzesła i chowali sprzęt. Zauważyłam, że tu nie trzeba nikogo gonić do pracy, dzieci rozumieją, że trzeba coś przygotować, a potem posprzątać. Pewnie, tak jak wszędzie, tak też i tu zdarzają się tacy, do których trzeba mówić kilka razy. Na szczęście tacy są w mniejszości.



:) :) :)

W CoH o godzinie 17.00 jest różaniec. Przychodzą na niego dziewczynki, siostry, wychowawczynie, zwane Mamami oraz wolontariusze. Odpowiedzialne za prowadzenie modlitw są najstarsze dziewczęta. Odmawianie różańca jest wspólne, jedna osoba mówi pierwszą część, a pozostali resztę, tak jak w Polsce. Natomiast różnica jest taka, że odmawia się go w języku anielskim, cinyanja i bemba, a czasem też jest śpiewany w tych językach. Dziewczynki mają piękne głosy i naprawdę brzmi to bardzo ciekawie, zwłaszcza jeśli śpiewają w swoim lokalnym języku z podziałem na głosy. Super:)
Po różańcu, przed kolacją dziewczynek jest trochę wolnego czasu. Wykorzystuję go na zabawy z nimi. Jest on krótki, ale bardzo intensywny. Zastanawiam się skąd o tej godzinie u dzieci tyle energii i chęci do zabawy:) skoro muszą tak wcześnie wstawać i funkcjonować w takich temperaturach? Cóż, dzieci są wszędzie takie same i nic tego nie zmieni, żaden ustrój polityczny, długości geograficzne czy pozycja społeczna… Wszędzie są skore do zabaw, potrzebują zainteresowania i poświęcenia im choćby chwili… Zauważyłam, że są bardziej śmielsze wobec mnie, bawią się ze mną i uczą swoich zabaw.  Wystarczy, że pokażę się z aparatem i już jestem oblepiona najmłodszymiJ Każde z nich chce mieć zdjęcie. Więc robię, a potem jest dużo uciechy jak oglądają siebie na małym ekraniku aparatu. A pozują do zdjęć jak małe modelkiJ 

Wracając do zabaw - są one proste, ale chwilami wymagają dużej zręczności i dobrej pamięci. Wystarczą ręce, kamienie i zielony niejadalny owoc z drzew, które tu rosną. Nie wiem jak się nazywa. Jak widać zabawy te nie są wymagające… Uczyły mnie również kilka prostych zwrotów w języku cinyanja. Oj, było duuużo śmiechuJ Dla mnie ten język jest trochę śmieszny. Śmieszny… nowy! jak go słucham to mam wrażenie,  jakby język w ustach  się zawijał,  słowa brzmią jak zbitek przypadkowych sylab, albo jak gaworzenie niemowlaka, a dźwięk jakby wychodził z głębokiej studni. Ciekawie się go słucha jak dzieci sobie coś nawzajem tłumaczą albo gdy się kłócą. Wtedy wygląda to bardzo egzotycznie.
Starsze dziewczęta zainteresowane są moimi włosami. Bardzo je ciekawi to, że są długie, miękkie. Mówią wprost, że są ładneJ Dzięki dziewczyny J Dla nich to zupełnie coś nowego, bo ich włosy bardzo różnią się od naszych; są u wszystkich czarne i krótkie, gęste, twarde i lekko pofalowane.  Już na samym początku jak tu przyjechałam to pytały mnie czy będę chciała zapleść warkoczyki, pewnie, że takJ ale nie teraz. Jak narazie były tylko przymiarki. Tutejsze dziewczyny zaplatają sobie włosy w ciekawe sposoby i robią to bardzo misternie. Dla nich taka fryzura to standard. Myślę, że to jest dobre na słońce, zawsze to trochę chłodniej w głowę J

Takie momenty, gdy mogę pobyć z nimi są dla mnie ważne; to jakby naładowanie akumulatora na następny dzień. Czasem sama obecność wśród nich daje bardzo dużo, a zabawa z dziećmi rekompensuje trudności dnia i poprawia humor. 

wtorek, 27 września 2011

Szkoła

Wczoraj był pierwszy dzień nauki w szkole po prezydenckich wyborach, a także mój pierwszy dzień przejmowania obowiązków w szkolnym biurze. Nie jest to wcale łatwe, wszystko jest tu nowe, nawet język, pomimo, że wszyscy mówią po angielsku to jednak jest to angielski całkiem inny. Akcent jest afrykański, niektóre wyrazy wymawiane są tu inaczej. Kosmos ! Czasem zastanawiam się czy to jeszcze angielski czy już jakiś lokalny język, njanja („niańdża”).  Ale myślę, że to kwestia czasu, osłuchania się. Wracając do szkoły,  nauka rozpoczyna się apelem o 7.15 na szkolnym placu. Dzieci w Polsce niech nie marudzą, że muszą wcześnie wstawaćJ. I wygląda to mniej więcej tak, że na apel przychodzą dzieci mieszkające w okolicy. Po nim starsze klasy wychodzą do szkół w Lusace ponieważ w CoH nie ma możliwości lokalowych żeby pomieścić ok. 800 dzieciaków. Natomiast, młodsze rozchodzą się do klas. Jedno pomieszczenie klasowe to mały, okrągły budyneczek. Są w nim ławki, tablica, czasem jakaś mała szafa i mniej więcej po 30-40 dzieciaków. Miałam możliwość uczestniczenia na lekcji języka angielskiego i biologii. Cóż, nauka wygląda tu zupełnie inaczej niż w europejskich szkołach… Dzieci nie mają tu pomocy naukowych, a książki są na stanie w szkole. Nawet nauczyciel nie korzysta z podręcznika tylko własnych notatek, przynajmniej ten, u którego byłam na lekcji. Uczniom musi wystarczyć jeden zeszyt do jednego przedmiotu, o którego mało dbają. Pognieciony, z zagiętymi rogami, czasem bez okładki albo z porwanymi kartkami to standard. A do tego kawałek długopisu czy ołówka. Prawo blatu nie do końca tu obowiązuje. Jest to trochę smutny widok zwłaszcza jeśli wiem z jakim wyposażeniem chodzą do szkół nasze polskie dzieci i jak wyglądają polskie szkoły… Mając przed sobą taki obraz stwierdzam, że nie wolno nam narzekać… Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nawet zwykły z kolorowa okładką i białym papierem zeszyt może wywołać na twarzy uśmiech…

Niespodzianki

W niedzielę byłam na mojej pierwszej Mszy św. w Afryce… Tak, tutaj zwykła Msza w niedzielę  różni się od tej znanej w Polsce. Była odprawiana w pobliskim kościele przez księdza z Europy o 7.30, więc leniuchowania w niedzielę nie maJ, a trwała 2 godz. Jak na warunki afrykańskie  to była  krótka. Co do różnic, które rzuciły się mocno w oczy to takie, że podczas Ewangelii się siedzi, a psalm czyta. To dziwne, bo ogólnie na takiej Mszy jest bardzo dużo śpiewu i klaskania. Kolejną różnicą była procesja z darami. W Afryce jest ona bardzo rozbudowana, idzie w niej nawet kilkanaście osób, każda z nich niesie jakiś dar. A darem może być tu wszystko. Oprócz chleba i wina widziałam mąkę, cukier, jajka, ciastka, ziemniaki i kaszę… ciekawe, prawda?  Ale największe wrażenie zrobiła na mnie muzyka do której kilka wyznaczonych kobiet rozpoczynało pieśni, a wierni włączali się lub śpiewali tylko refren. Rytmem była podobna do naszego disco poloJ naprawdę, same nogi chodzą, nic tylko tańczyć! U nas to jest nierealne, a tu, w Afryce? proszę bardzoJ Szkoda, że w Polsce takiej nie ma, może niektórzy zaczęliby przychodzić na Msze na początek dla muzyki…? Muszę stwierdzić, że ciekawie to wygląda - ludzie śpiewają, klaszczą i jeszcze się bujają. Reszta Mszy jest taka sama jak w Polsce. Po Eucharystii były ogłoszenia (ciekawostka – były czytane przez kobietę), podczas których zostałyśmy powitane. Musiałyśmy w tym momencie wstać i pokazać się wszystkim. Zrobiło mi się miło.
W CoH jest taki zwyczaj, że w niedzielę obiad jemy wszyscy razem, siostry, wolontariusze i dziewczęta. Odbywa się to na stołówce gdzie zwykle posiłki mają tylko dziewczęta. I tu kolejna ciekawostka, w Afryce je się rękomaJ. Ja w sumie jeszcze tego nie próbowałam, bo mam możliwość korzystania ze sztućców,  ale przymierzam się na razie obserwując dziewczynkiJ Po obiedzie czekała na nas kolejna niespodzianka. Przez najstarsze dziewczęta, które tu mieszkają, zostałyśmy oficjalnie powitane w City of Hope. Życzyły nam miłego pobytu na placówce i byśmy czuły się tu jak w domu. Było to bardzo miłe i niespodziewane, nawet łezka zakręciła się w oku… Poczym przy śpiewnie zostałyśmy ubrane w nasze pierwsze chitengi (nie wiem czy to jest poprawna pisownia, a wymawia się „ czitenga”). To typowy strój afrykańskiej kobiety. Chitega to prostokątny kawałek kolorowego materiały, który noszą kobiety, nazwijmy to naszym językiem, jako spódnicę. Chociaż z takiego materiału szyje się również sukienki, bluzki, spódnice czy męskie koszule. Można go również wykorzystać jako obrus czy zasłonki. Wszystko zależy od fantazji i potrzeby. Zabawne jest to, że materiał na chitengę ma różne kolory i wzory. Więc nie ma problemu ze znalezieniem odpowiedniego wzoru na dane święto czy to narodowe czy kościelne. Na porządku dziennym są chitengi z wizerunkiem Jezusa, Matki Bożej, ks. Jana Bosco czy zambijskiego prezydenta. To dopiero jest okazywanie swoich przekonań religijnych i patriotycznych…



niedziela, 25 września 2011

Zakupy za 100 000 ;)

Kto by pomyślał, że na zakupy wydam 100 000...:) szkoda, że nie naszych polskich złotówek:) tylko kwachy :) tak czy inaczej w sobotę byłam na pierwszych zakupach w Lusace, w afrykańskim dużym supermarkecie. W sumie to nie wiem czy on tak do końca jest afrykański, ale jest i to się liczy:) Zaopatrzony we wszystkie produkty jakie mogą być mi potrzebne przez najbliższy rok więc Mamo, nie martw się :) Sa tu towary produkowane w Afryce, ale też bez problemu można kupić rzeczy znanych nam marek. Różnią się tylko ceną...Liczenie w setkach i tysiącach wcale nie jest takie proste, zwłaszcza jeśli ktoś wcześniej nie operował takimi cyframi. Gdy weszłam do sklepu zdziwiłam się trochę bo bez problemu mogłam wziąć duży wózek na kółkach na zakupy, w sumie nie robiłam aż takich dużych zakupów, żeby nie było...;) ale małych do ręki brakowało. Cóż...po chwili już wiedziałam dlaczego nikt z nich nie korzysta, nie da się w ogóle nimi jeździć, nie słuchają się wcale...W ten oto sposób powiększę grono zwolenników małych koszyków :)

Wybory

Jak dobrze pamiętam, to dzień przed naszym przylotem do Zambii były wybory. Liczenie głosów zajęło tu kilka dni więc byłam tu przed ogłoszeniem wyników, na które wszyscy czekali. Po krótkim wywiadzie dowiedziałam się, że Zambijczycy chcą zmiany w rządzie, chcą kogoś nowego, dlatego, gdy ogłoszenie wyników trwało zbyt długo zaczynali się niecierpliwić. Bali się, że kolejne wybory wygra ta sama osoba dzięki fałszowaniu wyników. Te napięcie dało się zauważyć. W drodze na lotnisko w centrum miasta było, tak jak u nas, sporo ludzi, normalnie. Natomiast gdy byłam na lotnisku s. Ryszarda zadzwoniła i radziła jechać inną drogą City of Hope (CoH) ponieważ może być niebezpiecznie. W drodze na placówkę centrum było jużpuste. Widziałam sporo policji, mijał nas ciężarowy samochód zapełniony żołnierzami z bronią...Z jednej strony był to widok może trochę straszny, zastanawiający, ale z drugiej nowy, ciekawy...Tak czy inaczej biała dziewczyna powinna być w takim czasie w bezpiecznym miejscu. Drugiego dnia, od wczesnego rana dało się słyszeć okrzyki ludzi, nawoływania, ciągłe klaksony i wuwuzele...Ogłosili wyniki...i były to okrzyki radości! bo wygrał ten, w którego zambijscy obywatele pokładają duże nadzieje. Więc w ten głośny sposób od samego rana wszyscy świętowali. Także dzieci w CoH nie miały lekcji z racji wyborów.

sobota, 24 września 2011

Początek

Witam z City of Hope w Lusace, stolicy Zambii :)
Jestem tu tylko trzeci dzień, a mam wrażenie, że chociażby 2 tyg...szok:)
Podróż minęła nam bez większych problemów. Piszę "nam" bo leciałam jeszcze z trzema wolontariuszkami, Asią, która jest razem ze mną w Lusace, Alą i Anią, które z Lusaki pojechały drugiego dnia dalej na północ, do Mansy. Bez problemów to raczej się nie da:) Więc tak, na samym starcie, jeszcze na Okęciu, tuż przed wejściem do samolotu okazało się, że gitara nie może lecieć...Potem we Francji dostajemy informację, że nasz lot do Nairobii jest opóźniony o ok. 50min. więc na kolejną przesiadkę mamy 1,5 godz. dużo, a zarazem mało w obcym państwie, ba! na obcym kontynencie! :) ale żeby nie było tak wesoło, to podczas ośmiogodzinnego lotu  do Nairobii uświadomiłyśmy sobie, że w Kenii jest zmiana czasu więc mamy na odprawę pół godz....peszek, więc w  biegu szukamy odpowiedniej bramki. I udało się:) Każdy z obsługi na lotnisku w Nairobii, kto usłyszał "Lusaka, Lusaka" przepuszczał nas:) i takim sposobem zdąrzyłyśmy na ostatni tego dnia samolot do Zambii:) Na lotnisku w Lusace czekał na nas ks. Kazimierz, czekał...bo musiałyśmy wykupić wizę, a tu nie załatwia się takich spraw szybko, trzeba odpowiedzieć na masę pytań, zrobić zdjęcie i jeszcze zeskanować linie papliarne lewej dłoni z uwzględnieniem lewego kciuka:) Ale udało się:) Potem nie było tak wesoło bo okazało się, że nasze bagaże z racji opóźnienia nie doleciały do Lusaki więc zaczęło się zgłaszanie, jaki był bagaż, kolor, materiał itp...a ks. Kaziu czekał...a nas jest cztery...:) przy każdej z nas, pan w okienku wykonywał te same czynności i z taką samą szybkościa...:) cóż, nasze bagaże będą następnego dnia...
Na placówce w środku nocy przywitała nas tylko s. Ryszarda, dyrektor City of Hope, pokazała nam gdzie dziś mamy spać i życzyła dobrej nocy. Następnego dnia pojechałyśmy z s. Zosią z Mansy po bagaże...czekały już na nas, uff :) potem wymieniłyśmy dolary na kwacha ( nie wiem czy to się domienia:) a wymawia się mniej więcej tak "kłaczy"). Po powrocie zwiedzałyśmy placówkę, jest ogromna, ale o niej napiszę innym razem. I poznawałyśmy pierwsze dziewczynki, które tu mieszkają, a dokładniej w sierocińcu, który prowadzą siostry. cdn:)