środa, 15 sierpnia 2012

Ale czy koniec...?

Cóż, stało się, to ostatni dzień w City of Hope, ostatni dzień w Lusace, ostatni dzień w Zambii… Jutro już nikt na chodniku nie będzie wołał za mną: „Muzungu! How are you?” Nikt nie będzie zaczepiał i pytał się co u mnie słychać, ot tak, po prostu, bo jestem drugim człowiekiem i zasługuję na odrobinę zainteresowania. Nikt nie zwróci na mnie uwagi, będę jedną w wielu postaci ulicy. Ale czy tak naprawdę będę jedną z wielu? Zewnętrznie na pewno tak. Może tylko moja głowa obsypana afrykańskimi warkoczykami będzie wskazywała na pewną odmienność. Jednak to będzie chwilowa odmienność.  Wewnętrznie będę inna. Będę patrzeć na europejski świat oczami zambijskich dzieci, które poza swoim maleńkim podwórkiem i drogą do szkoły, nie widziały nic. Będę patrzeć na mnogość sklepów, towarów, kolorów. Po rocznym oglądaniu świata przez rdzawy kurz i pył będzie to nie lada wyzwanie dla oczuJ Czystość i porządek będą na każdym kroku, niczym kosze na śmieci. Będę czuć nowe zapachy. Nie będę potykać się o plastikowe siatki i butelki leżące pod nogami. Wiem, że w pierwszych chwilach będę niczym małe dziecko zabrane z buszowej wioski i postawione w sam środek czegoś, co nazywa się „europejskie miasto”. Będę bombardowana światłem, obrazem i dźwiękiem. Zastanawiam się czy będę w stanie normalnie przejść przez ulicę, zrobić zakupy w SKLEPIE, a nie na lokalnym markecie. Będę szukać ciszy, dźwięków natury, krzyków i śmiechów dzieci, kobiecych nawoływań, tak charakterystycznych dla krajów Afryki. Lecz ich nie znajde. Czy będę zagubiona? Czy będę czuć się w jakiś sposób inna? Oczywiście! I powiem więcej, chcę być taka, chociaż przez pewien czas.  I proszę o wyrozumiałość i cierpliwość.  Jeśli będę się tak właśnie czuć, to będę wiedziedziala, że żyję. To będzie znak, że rok w innej kulturze, z innymi ludźmi, w innym miejscu wpłynęły na mnie. To będzie znak, że przeżyłam, doświadczyłam i poznałam. Znak, że nie byłam obojętna, że byłam otwarta na inność. Owszem, jestem świadoma, że w pierwszych dniach czy tygodniach może być dziwnie, a nawet ciężko. Może będę musiała się uczyć od nowa pewnych aspektów życia, a może wystarczy tylko czas na przypomnienie? Zobaczymy. Wiem, że to pewna niewiadoma o której tylko wiem jak wygląda. Dziwne, ale tak jest. Wiem, a jednak nie wiem. Powrót to wyzwanie, które chcę podjąć z siłą jaką dali mi Zambijczycy przykładem swojego życia.
Rok - to dużo i mało. Rok w Afryce, bez rodziny, znajomych, ulubionych rzeczy, pełen większych i mniejszych wyrzeczeń – to dużo. Nie jestem w stanie powiedzieć tylko – „Dziękuję, było fajnie. To była przygoda mojego życia. Spełniło się moje marzenie” Nie! Rok… to sytuacje, które w za nic w świecie w Polsce się nie zdarzą. Ludzie, których tu spotkałam, nie powtórzą się w żadnym innym miejscu na świecie. Ten czas, to dzielenie radości i smutków z tymi przy których byłam. To na zewnątrz bolące milczenie przy wewnętrznym wulkanie niesprawiedliwości, w momencie, gdy działa się krzywda, a ja nie mogłam nic zrobić. To chwile, kiedy różnice kulturowe brały górę, a ja musiałam zacisnąć zęby.  Rok, to także otrzymane za nic tysiące dziecięcych uśmiechów i uścisków. Codziennie byłam obdarowywana energią, która pomagała mi w cięższych chwilach. Codziennie spotykałam się z niekończącym się, zaraźliwym uśmiechem. Myślę, że właśnie uśmiech jest największą bronią Zambijczyków. Mogą być naszymi nauczycielami.
Fot. Antoni Marczynski
Mam za soba dobrą lekcję życia. A zadaną pracę domową będę odrabiać etapowo, przez długi czas. Jestem wdzięczna za nią naszemu największemu Misjonarzowi i Wolontariuszowi. To On zasiał w moim sercu misyjne ziarno, pozwolił bym doświadczyła Miłości nieznającej granic, pomiarów, różnic kulturowych, która nie skupia się na kolorze skóry. Pomógł mi, bym odkryła kolejne puzzle swojego życia. Nie zostawił mnie w chwilach słabości, w kryzysach i lękach. Ochraniał mnie niczym moskitiera.
Jestem Mu bardzo wdzięczna za ten czas, za wszystkie doświadczenia, za ludzi, których postawił na mojej misyjnej drodze w Polsce, jak tez poza jej granicami. W szczególny sposób dziękuję Panu za moją Towarzyszkę, mentalną Siostrę, mojego „twin-sa” – Asię. Dziękuję, że mogłyśmy razem odkrywać blaski i cienie pracy wolontariusza. Dziękuję, za jej wsparcie, pomoc, opieke. Dziękuję za każdy dzień, każdy wspólny posiłek, a szczególnie ten przy świecach, gdy nie było prąduJ Dziękuję za rozmowy, rady, sprzeczki;) Dziękuję za wspólną pracę w Office i w Garcie. Dziękuję też za radość, uśmiech, żarty, pomysłowość i kreatywność, gdy musiałyśmy wymyśleć coś z niczegoJ a także za narzekania i łzy. Dobrze mieć przy boku osobę,  przy której czujesz się po prostu dobrze. Asiu, dziękuję za naszą wspólną misję. Życzę Ci, ale także sobie byśmy nigdy nie straciły tego, co zdobyłyśmy i odkryłyśmy przez czas pracy w Zambii.
Dziękuję rodzinie, znajomym oraz wszystkim znanym i nieznanym mi osobom, które w jakikolwiek sposób przyczyniły się do mojego wyjazdu i pobytu w Zambii. Dziękuję za wszelką pomoc duchową, materialną oraz finansową. Dziękuję za wszystkie wiadomości, maile, listy, kartki, paczki. Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile radości sprawiała kartka pocztowa czy krótki mail, a o paczce nie wspomnęJ Dziękuję za podtrzymywanie na duchu w kryzysowych momentach. Dziękuję! Thank you!:)Zikomo! Natotela sana! Asante sana!
  

środa, 8 sierpnia 2012

Ciemność nocy


To, że po zmroku nie jest bezpiecznie w Lusace wiedziałam od września tamtego roku. Wiedziałam, że gdy zajdzie słońce ulice Lusaki zamieniają się w miejsca gdzie biały człowiek, dziewczyna nie powinna się znaleźć bez opieki, eskorty. Jednak przez ten cały czas chciałam choć trochę zobaczyć jakie jest te miasto nocą. Jak się zmienia, poczuć uliczne życie. I zobaczyłam. W prawdzie nie były to centra, jądra ciemności, miejsca najbardziej niebezpieczne, to jednak to, co zobaczyłam i doświadczyłam jak na pierwszy raz mi wystarcza. Mogę sobie wyobrazić co dzieje się głębiej. Wiem, że gdybym chciała znaleźć się o zmroku w ciemnej strefie miasta muszę poszukać sporej eskorty. Gdy słońce gaśnie, ze swoich dziennych nor wychodzą ci, którzy alkohol i różnego rodzaju dragi  mają na każdy posiłek, a nawet przekąskę. Ulice zamieniają się w gęstą masę ludzi, którzy ubijają różnego rodzaju interesy. Zapachy chleba, świeżych jabłek czy pomarańczy mieszają się z pieczoną kukurydzą, kasawą, mięsem. Obok jedzenia kwitnie handel tanimi alkoholami, narkotykami. A prostytucja nabija swoje sakiewki. Wieczorem chodniki niosą ludzi innego typu. Bez garnituru, szpilek, perfum. Wieczorem niosą śmierdzących tanim piwem, klejem i moczem. Niosą grzejących się przy ognisku śmieci, śpiących na skrawku kartonu. Niosą otumanione, chwiejne ludzkie wraki. Oczy ich wędrują gdzieś ponad budynki, przekrwione, szklące się niczym bańka mydlana. Gdy widzę takie oczy mam wrażenie, że za chwilę pękną. Ciemność otwiera swoje drzwi tym, którzy ulicę mają za swój dom. Dzieci ulicy, to one są jej królami. Każdy wie, że jest ich mnóstwo, że są niebezpieczne, że w życiu kierują się innymi zasadami. Dzieci, którym zabrakło miłości rodziców.
Pomimo tego, że nie byłam sama, idąc przez takie miejsce nie obyło się bez zaczepek ludzi. Kilka razy czułam alkoholowy oddech na swojej twarzy, gdy ktoś pytał się gdzie idę, jak mam na imię. Często swoją rękę wyrywałam z czyjegoś uścisku. Strach z jakim szłam dodał mi sił po wyczerpującym dniu. Pozwolił zapomnieć o głodzie. Sprawił też, że koszulka była mokra nie tylko na plecach, ale także z przodu, na brzuchu. Wiem, że to, co zobaczyłam, to tylko przedsmak tego co tak naprawdę się dzieje głębiej, nie przy większych ulicach. Szłam tymi samymi ulicami, które przemierzam będąc w mieście w ciągu dnia. Jednak o zmierzchu wyglądały zupełnie inaczej. Czułam jakbym znalazła się w obcym, zupełnie mi nieznanym miejscu. Czułam się mała, zagubiona, osaczona przez krzyki tych pod wpływem alkoholu i narkotyków. W głowie miałam myśli by nie wdawać się w bezsensowne rozmowy, by moja biała skóra nie była powodem do gniewu. 
Chęć zobaczenia zambijskiego, nocnego życia w mieście spełniła się, jednak nie zniknęła zupełnie.
Moje doświadczenie wieczornej Lusaki jest bardzo niewielkie. Znam osoby, które w takich warunkach pracują kilka godzin tygodniowo by pomóc wyjść szczególnie dzieciom z tego środowiska. By opatrzyć ich rany po bójkach, wypadkach czy też zaaplikować leki. By zabrać ich w bardziej bezpieczne miejsce, jeśli tylko się na to zgodzą. To praca niebezpieczna, nieraz wiążąca się z pewnym ryzykiem. Jednak bardzo potrzebna, potrzebna by zmienić życie tych dzieci i młodzieży. To praca, która nigdy się nie kończy i która potrzebuje wsparcia.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Coś


„Coś„ - tak zapisałam ten dokument w folderze w którym mam wszystkie teksty z przeznaczeniem opublikowania na blog. Dlaczego tak? Bo siedząc przed klawiaturą komputera nie mam sprecyzowanego pomysłu na tekst, nie wiem co będzie dalej. W tym momencie nie wiem, która historia, sytuacja czy czas przebije się przez skorupę myśli. A one zaklinowały ujście niczym gęsta kasza wąską szyjkę lejka. Nie wiem co znajdzie dobre i łatwe wyjście z labiryntu moich przemyśleń, obserwacji i doświadczeń. Nie jest to proste, ponieważ za każdym zakrętem wyłania się kolejne skrzyżowanie sprawiedliwości z niesprawiedliwością. Skręcając w prawo widzę zmarznięte dzieci, słyszę cichy głos ucznia, który od wczoraj wypił tylko herbatę, a dziś boli go brzuch z głodu. Prosi o środek przeciwbólowy. A ja zapominam gdzie go mamy i myślę co zrobić by cokolwiek zjadł.
Jednak, gdy skręcę w lewo przez moje ręce przelewa się, niczym rwąca rzeka w porze deszczowej, radość, uśmiech i zaufanie. Fala ta, za każdym razem, kiedy przypływa zmywa ze mnie złość, zmęczenie, smutek, osamotnienie. Przygniata mnie słodkim ciężarem, który zostawia we mnie kolejne bruzdy wypełnione nieuzasadnioną radością. Każdy widok uśmiechniętej buźki czy wyciągniętej dłoni nastolatka w moją stronę to zapomnienie o wcześniejszej złości. Po tej stronie zdecydowanie króluje radość. Tak, to może wydawać sie dziwne. W jednym miejscu, jak w wielkim zbiorniku mieszają sie radość i uśmiech ze strachem i smutkiem. To niesamowite, że jedno małe dziecko ma w sobie tyle radości i niekończący sie uśmiech, ktorym potrafi obdarować innych. Obok bólu jaki sprawia mu krwawiąca rana na ręku, tak, że nie można jej zatamować, ma w sobie spokój i cierpliwość. Nie płacze, nie narzeka, nie panikuje. A rana krwawi, brudzi sweter, podłogę. Kapie na spragniony i wysuszony od ciągłych wiatrów szkolny piach. Przy zakładaniu opatrunku słychać tylko ciche westchnienie poszkodowanego chłopca. Drżącą ręką zakładam mu opatrunek, a w środku chyle czola przed jego spokojem, opanowaniem, brakiem placzu. Dziś to mój Mały Bohater.
Pomimo zimna czy głodu, dzieci te, mają w sobie dużo radości, chęci do zabawy czy rozmowy. Skąd to mają? Skąd tyle powagi, cierpliwości, spokoju? Nie mają wiele, nie mają nowych zabawek, markowych ubrań, najnowszych gier komputerowych, a do szkoły i ze szkoły muszą iść pieszo dobrą godzinę. Ich prostota, oczy pełne radości i zaufania świecą niczym świetliki w mroku świata. Myślę, że na tym polega różnica pomiędzy dziećmi, ludźmi stąd, a ludźmi z „innego świata”. Oni po postu cieszą się, że żyją. Pomimo biedy w jakiej przyszło im być nie narzekają, ufają i czekają na zmiany. 
Napisałam. Właśnie te myśli i doświadczenia znalazły wyjście z labiryntu.
A tytuł pozostanie ten sam.

wtorek, 3 lipca 2012

Prep


Kolejna zmiana w Open Community School to Prep. Prep to godzinne zajęcia przeznaczone na naukę, odrabianie pracy domowej czy studiowanie materiału z danego przedmiotu. Oczywiście zajęcia te, odbywają się po lekcjach i są obowiązkowe dla wszystkich uczniów z siódmych klas. Takich klas mamy w naszej szkole dwie, a każda liczy po niecałe czterdzieści osób. Prep odbywa się na dużej sali, tak, żeby każdy z uczniów miał swój kawałek podłogi, na którym może postawić krzesło i oddać się naukowym marzeniom:) Niestety, sporo uczniów wagaruje i na tę „ulubioną” przez nich godzinę nie przychodzą. Aha, zapomniałam dodać, że odpowiedzialnym za tę sporą grupę uczniów, za pilnowanie porządku i ciszy jest także Wolontariusz. A ściślej mówiąc Ja:) Tak, to jest kolejna rzecz za którą jestem odpowiedzialna od drugiego termu. Na szczęście mam do pomocy jednego z nauczycieli. Tak więc sytuacja jest pod kontrolą:) a raczej staramy się żeby tak było:)
Nie powiem, ten element każdego dnia nie należy do łatwych. Uczniowie to trudna młodzież, czasem są z nimi problemy. Napiszę inaczej – czasem nie ma z nimi problemów.  I chłopcy i dziewczyny często dają w kość. Codziennie zmagam się z kombinowaniem, oszukiwaniem, zagadywaniem mnie by szybciej mijała ta nudna dla nich godzina. Był taki czas, że codziennie się spóźniali i codziennie obiecywali, że to ostatni raz. Teraz zauważyłam, że coraz więcej siódmoklasistów przychodzi punktualnie. Wiedzą, że jeśli będą się spóźniać nie dostaną piłki albo będą musieli sprzątać. Cóż, w jakiś sposób trzeba nad nimi zapanować:)
Prep należy do cięższych momentów i gdy pomyślę co może mnie na nim spotkać  to, tak normalnie, nie mam ochoty na niego iść. Nie mam ochoty kolejny raz słuchać, że ktoś jest zmęczony, że go boli głowa czy noga, że musi jechać do miasta (nawiasem mówiąc, kolejny raz w jednym tygodniu). Każdy dzień to wystawianie mnie i mojej cierpliwości na próbę. To sprawdzanie czy może tym razem pozwolę na wcześniejsze zakończenie, albo na drugie wyjście do toalety czy przysypianie w kącie z zeszytem na twarzy. To zadawanie po dziesięć razy tego samego pytania, bo może w końcu powiem „tak”. Może zabrzmi to trochę dziwnie, ale pomimo krótkiego kryzysu przed rozpoczęciem zajęć cieszę się z tego czasu. Pomimo wszystko jest on dla mnie ważny. Praca w Office nie pozwala na częsty kontakt z młodzieżą, a chociaż w ten sposób mam szansę na przebywanie ze starszymi uczniami. To dobra okazja, by poznac zambijską młodzież, ich życie, pewne problemy; także dużo się od nich uczę. Wiem, że sporo z nich nie lubi zostawać po lekcjach, że chętnie wróciliby do domów. Zwłaszcza ci, którym droga do szkoły i z powrotem zajmuje sporo czasu. Jednak przychodzą, witają się ze mną, chcą porozmawiać. To miłe gdy mogę im choć przez chwilę opowiedzieć jak dana rzecz wygląda w moim kraju. Ciekawie wyglądają ich buźki z wielkimi oczami gdy im mówię, że w Polsce nie ma shimy. A chłopcy na to, że umarliby z głody bo lunch bez shimy to nie lunch:) Szybko zapominam o niechęci przychodzenia na ten punkt dnia. Ta niechęć zamienia się w radość z możliwości przebywania z tymi uczniami. Oczywiście nie zawsze jest tak pięknie. Złoszczę się kiedy mnie oszukują, kombinują, cwaniakuja, wołają dla przeczytania prostego wyrazu. Jęczący chłopak z ADHD, który nie potrafi usiedzieć cicho i w jednym miejscu jednocześnie złości i rozbawia. A dziewczyny zagadują o kolczyki czy bluzkę.
Jednak mam też swoje małe sukcesy. Chociażby to, że mniej osób się spóźnia. Staram się traktować ich poważnie, darzyć ich zaufaniem żeby wiedzieli, że są ważni, że komuś zależy, aby mieli dobre wyniki na egzaminach, żeby uczyli się odpowiedzialności. To trudne, bo codziennie muszę zaczynać od początku. Codziennie muszę pamiętać by być konsekwentna i pamiętać o tym co im obiecałam. Jednak u niektórych Łobuziaków widzę, że wystarczy chwila uwagi, zatrzymanie się nad ich zeszytem, krótka rozmowa, a pojawia się uśmiech. A nawet zapewnienie, że będą już spokojni na moich zajęciach. Miłe, zwłaszcza, że staraja sie trzymac tej obietnicy. Czasem jednak różnie to wychodzi. Miło, gdy jeden chłopak dał mi do przeczytania zeszyt z własnymi tekstami piosenek. Albo gdy dostałam jabłko. Drobny gest, przecież to tylko jabłko. Jednak pod przykrywką owocowej zielonej skórki kryje się coś więcej. To AŻ jabłko. Za każdym razem, gdy chłopcy wyciągają do mnie rękę by się przywitać lub pożegnać na mojej twarzy pojawia się uśmiech, a wcześniejsza złość znika. To jakby moja bateria została podłączona pod ładowarkę.
Dla nich jestem osobą do której mogą przyjść, porozmawiać. Wiedzą że ich nie odpędzę. Kim są dla mnie? pomocą, wskazówką. To doświadczenie, które zostanie na zawsze.



wtorek, 26 czerwca 2012

Abecadło


Każdy z nas pamięta czas spędzony na czytaniu lektur. Pamiętacie te wlekące się niczym pociąg towarowy minuty? Albo gdy wzrok zatrzymał się na przecinku i umysł zrobił sobie właśnie ma nim przerwę? A słuch był niczym brzytwa świeżo po ostrzeniu, tak ostry, że wiedzieliście wszystko co działo się za oknem, w sąsiednim pokoju? Sądzę nawet, że w takich momentach doskonale słyszeliście muzykę jaką słuchało Wasze rodzeństwo przez słuchawki. Oj tak, chwilami było ciężko. Zwłaszcza gdy za oknem świeciło wiosenne słońce zapraszające do zabawy. Każdy z nas ma jeszcze w pamięci głos polonistki, że na następnej lekcji będzie kartkówka z danej lektury. Jeszcze widzę przerażenie w oczach kolegów, którzy zastanawiali się gdzie mogą znaleźć dobre streszczenie:) To czas, kiedy od lektur i czytania uciekaliśmy jak przed burzą. Książki były za grube, nie miały ilustracji i czasem były nudne. Jednak z perspektywy czasu cieszę się, że nas ponaglano do czytania. Jestem wdzięczna rodzicom i nauczycielom, że przymuszali mnie, abym czytala. Jestem wdzięczna, że moje szkoły, które skończyłam posiadały bogate biblioteki. Dlaczego to piszę? Może dla następnych pokoleń? Bo widzę, na przykładzie zambijskiej szkoły, zambijskich uczniów, rówieśników mojego rodzeństwa, że czytanie i lektury to bardzo ważny element w edukacji nowego pokolenia. Ubolewam, że w Zambii program szkolny nie przewidział opracowywania lektur, że uczniowie nie posiadają książek czy podręczników tak jak w polskich szkołach. Tutaj podręczniki w szkolnych torbach to rzadkość. Nic więc dziwnego, że nawet w starszych klasach uczniowie nie potrafią płynnie czytać. To smutne, gdy widzę jak piętnastolatek męczy się nad danym wyrazem. A to jest na porządku dziennym. Tym też się różni szkolnictwo polskie od zambijskiego.
Z tego względu w naszej szkole od drugiego termu wprowadzono lekcje czytania – Reading time. Los (Dyrektor szkoły:) chciał, żeby właśnie te lekcje prowadzili Wolontariusze. A tak się właśnie składa, że ja także jestem jednym z Nich:) Dlatego też, w każdy piątek przed dwie godziny staram się z siódmymi klasami czytać. Nie powiem żeby to zadanie było proste, zwłaszcza, że angielski nie jest moim rodowitym językiem i sama mam nieraz problemy z wymową. Uczniowie także nie należą do pokornych i skorych do nauki. Sądzę jednak, że dajemy radę:) Myślę, że dzięki tym zajęciom czytanie staje się mniej straszne, a książka nie parzy. Uczniowie przyzwyczajają się do tego, by czytać na głos. Oswajają się, że czytają publicznie, że ktoś ich słucha. Jednak zawsze mnie zastanawia fakt, że kiedy jest przerwa wszyscy wiedzą jak używać strun głosowych. Natomiast gdy przychodzi kolej na przeczytanie danego akapitu z książki to jakby zapomnieli, że potrafią mówić:) Owszem, te czterdzieści minut, to także czas, kiedy proszę o ciszę może dwadzieścia razy. To przesadzanie uczniów, a także wystawianie za drzwi czy prośba o interwencję innego nauczyciela. 
Pamiętam pierwszą lekcję, każdy z uczniów był przestraszony, nie wiedział o co chodzi i jak się zabrać do czytania. Strach przed publicznym czytaniem był widoczny w ich oczach i w tym, że moje ucho znajdowało się tuż przy twarzy ucznia, tak żeby coś słyszeć, żeby móc pomóc, poprawić. Teraz sami zgłaszają się do czytania, pamiętają na której stronie powinniśmy kontynuowac czytanie.
Są postępy, jest radość:)




piątek, 8 czerwca 2012

Lekcja życia


Czasem człowiek nie zastanawia się nad pewnymi rzeczami do momentu, aż go spotkają. 
Wyjazd do Kasisi - sierocińca oddalonego od City of Hope ok. 30 km miał być kolejnym zwykłym wyjazdem. Wyjazdem podczas którego miałam poznać nowe miejsce, nowych ludzi. Jednak tak  nie było. Wysiadłam z samochodu i usłyszałam, niczym świergot ptaków, piski i wesołe krzyki przeplecione płaczem. Po chwili doszło do mnie, że jestem w sierocińcu więc nic dziwnego, że obok wesołych krzyków słyszę dziecięcy płacz.  Kolorowe obrazki namalowane na ścianach mają umilić przebywanie w tym miejscu. Myślę, że zdały swój egzamin bo są naprawdę ładne. Kasisi to miejsce gdzie przebywają dzieci, które nie mają rodziców, albo których rodzina nie jest w stanie wychować czy wykarmić. Po większość dzieci rodzina zgłasza się gdy upłynie pewien czas. Po inne niestety nie.
Sierociniec ten jest  szczególny bo przebywają w nim szczególne osoby. Takich osóbek jest 250. Jeszcze większym zaskoczeniem jest wiek w jakim można spotkać te dzieci. Otóż najmłodsze ma kilka dni, a najstarsze 23 lata i studiuje. Jest tu przekrój przez wszystkie miesiące, lata, aż do osiągnięcia pełnoletniości. To smutne, że takie maleństwa kilkudniowe czy kilkumiesięczne nie mogą wychowywać się w rodzinnym domu. Dom ten, choć kochany nie zapewni im jedzenia czy opieki bo nie ma osoby, która by się nimi zajęła. Może umarła, a może żyje, ale nie ma za co kupić mleko dla dziecka. Sytuacje są różne i jest ich dużo, dwieście pięćdziesiąt.
Smutne jest też to, że te małe Dzieciaczki mają już w sobie śmiertelną chorobę – AIDS, w prawdzie nie wszystkie, ale może 1/4. Smutne, bo widzisz jak się bawią i śmieją, jak wyciągają do Ciebie czekoladowe rączki żeby się przywitać. Przerażające, bo wiesz, że za jakiś czas już ich nie będzie. Zależy z jaką szybkością wirus będzie się panoszył w ich malutkim ciałku.  Zostanie po nich puste miejsce, które zapełni inne Dziecko. Zostanie ulubiona zabawka czy rzecz Malucha z którą był szczególnie związany. Siostry umieszczą ją na „ścianie pamięci” obok imienia Osóbki. Patrzysz w ich wielkie oczy i widzisz niewinność, zaufanie, radość, czasem strach przed nową twarzą, zwłaszcza białą. Za chwilę zatrzymania się przy łóżeczku Dziecka czy zapytanie jak ma na imię, zostaniesz obdarowany duża porcją uśmiechu. Tak, to magiczne miejsce. Z jednej strony przepełnione miłością i radością. To taki mały dziecięcy świat z kolorowymi zabawkami i kochającymi siostrami, które niczym anioły w błękitnych habitach przemykają między łóżkami czy krzesełkami. Z drugiej zaś strony to miejsce gdzie można czuć smutek i tęsknotę za rodzinnym domem, za mamą i tatą, którzy rzadko odwiedzają, przytulają, pocałują.
Kasisi, miejsce przepełnione miłością, radością, smutkiem i tęsknotą. Miejsce po wizycie którego Twoja obojętność znika. Miejsce, które zostaje na zawsze w pamięci i sercu. A dzieci mogą nauczyć Cię jak żyć i cieszyć się życiem. To dobra lekcja dzielenia się sobą z drugim człowiekiem. 


niedziela, 27 maja 2012

Śmiertelna tajemnica


Nadszedł czas, kiedy mogę odpowiedzieć na  zadane mi kilka miesięcy temu pytanie.  Przepraszam, za tak długi okres zwłoki. Szkoda tylko, że moja odpowiedź będzie opierać się na prawdziwym wydarzeniu w którym brałam udział. Pytanie dotyczyło śmierci, pogrzebu, cmentarza. Osoba zadająca mi je była ciekawa jak to wygląda tu, w Zambii. Jeśli chodzi o samą śmierci, zakończenie ludzkiego życia tu na ziemi - niewiele mogę napisać. Jest to prawdziwa tajemnica, którą faktycznie zabiera się do grobu. Jednak sama ceremonia grzebania zmarłego, widok cmentarza czy ludzi wart jest odnotowania.
Był to starszy człowiek, mężczyzna, ojciec jednej z nauczycielek pracujących w Open Community School w City of Hope. Tak, chorował i od dłuższego czasu był w szpitalu. Jego stan był ciężki i liczono się z takim zakończeniem jego cierpień. Jednak był to kochany człowiek, mąż, ojciec. Były łzy, smutek, rozpacz. To normalne tak jak u nas. Jednak różnice w pochówku są duże. A zwłaszcza jak odbywa się to w innym obrządku religijnym. Mężczyzna ten należał do rzadko spotykanego w Zambii kościała protestanckiego – Zion Christian Church. Kościół ten ma swoje korzenie w USA. Tak więc cała ceremonia nawet dla samych Zambijczyków była czymś ciekawym i wartym obejrzenia. Owszem miała pewne elementy podobne do tych, które spotyka się w kościele protestanckim, chociażby fakt, że ceremonii przewodniczył pastor, który znał całe wersy Pisma Św. na pamięć, łącznie z ich namiarami. Niesamowite! To jest to, co mnie zadziwia u tych ludzi. Recytują wersy Pisma jakby wyciągali je z rękawa.
Wracając do pogrzebu – początek ceremonii był przed budynkiem w którym znajdowało się ciało zmarłego. To coś w rodzaju naszych kostnic czy domów pogrzebowych. To właśnie w nim przygotowywano ciało do złożenia w trumnie. Działania są podobne jak w Polsce. Z tą różnicą, że do trumny ze zmarłym wkłada się prześcieradła, którymi owinięte jest całe ciało. Tak samo robi się z kocem. Jest nawet tradycja, że jeśli przez całe swoje życie nie było cię stać na dobry, ciepły koc do ochrony przed zimnem to w dniu pogrzebu taki dostaniesz. Żeby było ci ciepło, żebyś już więcej nie marzł. I nikogo nie dziwił widok „czekającej” trumny przed wejściem z zarzuconym kocem na wieku.
Na zewnątrz, przed budynkiem byli zebrani wszyscy, którzy czekali na ciało by razem z nim pojechać na cmentarz. Podczas czekania, które nie trwało krótko, odbywały się pieśni i tańce tradycyjne dla Zion Christian Church. To właśnie tu, przed kostnicą zaczynała się ceremonia pogrzebowa. Pieśniom przewodniczyła powołana do tego osoba. Miała specjalny strój, dzięki któremu była bardzo widoczna. Także pastor z siwą brodą ubrany był w zielony płaszcz. Wyglądało to bardzo ciekawie i inaczej, afrykańsko. Tańce odbywały się przy dźwiękach bębnów i grzechotek. Młodzi chłopcy z instrumentami stali w środku, a reszta tańczyła dookoła. Tańczyli wszyscy, którzy należeli do tego kościoła. Jednak dało się zauważyć, że przodownikami była młodzież. Z wielką odpowiedzialnością i starannością wykonywała powierzone zadanie. Jej taniec przy żałobnych pieśniach to mieszanka młodości, życia i wolności z przemijaniem, utratą. To jakby walka życia ze śmiercią. Zwinność i delikatność, a także energiczności to cechy tego tańca. Chwilami miałam wrażenie, że tancerze wpadli w trans, że liczył się tylko taniec i nie ważne było to, że pot płynął im po skroniach błyszczącym strumieniem.
Następnym etapem było wyniesienie trumny z ciałem, włożenie do samochodu i transport na cmentarz. Razem z trumną do samochodu wsiadł pastor z grupą taneczno-muzyczną. Nasza delegacja jechała za nimi busem. Podczas drogi na cmentarz w samochodzie z trumną, a także w naszym śpiewane były pieśni pogrzebowe czy kościelne.
Cmentarz. W pierwszej chwili zastanawiałam się czy aby na pewno dobrze trafiliśmy. Gdzie jest brama? równe alejki? marmurowe pomniki niczym strażnicy przypominający o należytym szacunku i ciszy? Gdzie tęcza kwiatów i blask zniczy? Brak. Cmentarz na którym miało spocząć „nasze” ciało to teren bez ogrodzenia, z wysokimi suchymi trawami. Widok od razu napawał smutkiem, lekiem, strachem, zdziwieniem. Groby wyrastały z ziemi wszędzie, bez określonego porządku. W głąb cmentarza nie wiodła żadna sensowna ścieżka. Szło się między grobami. Chwilami miałam jednak wrażenie, że wręcz po grobie. Gdzieniegdzie widziałam małe pionowe betonowe płyty z wyrytym imieniem zmarłego i datą jego śmierci. Tak, widziałam też coś podobnego do małych wiązanek ze sztucznych kwiatów. Jednak ich kolor i blask schowany był pod grubą warstwą rudego pyłu. Natomiast same groby nad ziemią to jakby krecie kopce. Cmentarz to mrowisko ludzi, gwar ich rozmów, nawoływań, krzyków, płaczu i lamentu. Cmentarz to smutek skrywany w ramionach brata, bo tylko on został na świecie. Cmentarz to także dobre miejsce na spędzenie całego dnia czy tygodnia, bo może akurat dziś będzie się działo coś ciekawego, może dziś spotkam znajomych? A może trzeba będzie pomóc wykopać grób? Niestety spora część z tych osób miała w ręku alkohol.









Nie spodziewałam się takiego widoku, a także takich zachowań wobec białych osób. Chcąc dostać się na miejsce w którym był wykopany grób musieliśmy przejść przez cały cmentarz. Oczywiście trumna z ciałem niesiona była na ramionach lub po prostu w rękach czterech mężczyzn. Przejście przez tłum mało świadomych ludzi łączyło się z wysłuchiwaniem ciągłego: ”Muzungu!”, zaczepianiem nas czy komentowaniem. Nasi nauczyciele bardzo szybko zorientowali się, że to nie jest przyjemne, mało bezpieczne i od razu stworzyli wokół nas słowno-mięśniową barierę nie do przejścia osobie z zewnątrz. Sądzę, że to była dla nich dobra lekcja. Mogli zobaczyć, że wcale nie jest łatwo być białym człowiekiem wśród afrykańskiej ludności, na dodatek pijanej. Dla mnie to nie było takie samo „Muzungu!” jak słyszę często na mieście. Do takiego „miastowego” już się przyzwyczaiłam. Jednak te na cmentarzu było innego rodzaj. Czułam się intruzem, miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie wrogo i mają  do mnie pretensje, że weszłam na ich teren. Nie było to miłe. Czułam, że każdy mój krok, ruch czy mrugnięcie oka było zauważone i skrzętnie odnotowane. O robieniu zdjęć nie wspomnę. Przy każdym włączeniu aparatu zastanawiałam się czy teraz ktoś zwróci mi uwagę czy jeszcze nie tym razem i będę mogła spokojnie zrobić zdjęcie. Nie wiem czym było spowodowane takie zachowanie. Może tym, że rzadko, a może wcale nie widzieli białej osoby na cmentarzu?
Podczas gdy kilku mężczyzn powiększało wykopany grób reszta zebranych osób słuchała z skupieniu modlitw pastora, jego rozważań na temat śmierci poprzedzonych wersetami z Pisma Św. Oczywiście były także pieśni. Po modlitwach pastor otworzył połowę wieka trumny od strony głowy, odsłonił z prześcieradła i koca twarz zmarłego i nastąpił czas na ostatnie pożegnanie. Każdy z uczestników pogrzebu w milczeniu i w procesji przechodził obok otwartej trumny. Każdy mógł skinieniem głowy pożegnać zmarłego, który wyglądał jakby spokojnie spał. Pastor czuwał nad  porządkiem i nie pozwalał na dłuższe lamenty żony i córki nad ciałem zmarłego. Po tym czasie pastor zamknął wieko i trumnę złożono do grobu. Mężczyźni uformowali kopiec, a kobiety klęcząc dookoła uklepały go rękoma. Następnie ta sama grupa kobiet odśpiewała pieśń, a pastor odmówił modlitwę. Ostatnią rzeczą jaką wykonał jeden z mężczyzn było włożenie w grobowy kopiec kostki mydła oraz czegoś w małym pudełeczku. Bardzo możliwe, że była to wazelina. Niestety nie udało mi się uzyskać znaczenia tych rzeczy. Nie wiem po co zostały włożone ani z jaką tradycją się wiążą. Na razie jest to zagadka.


Bez kwiatów, tabliczki i zniczy, został sam na końcu cmentarza kopiec rudego piachu. W swoim wnętrzu kryje jedno ludzkie istnienie, jedną historię. Niemy strażnik śmiertelnej tajemnicy.