środa, 11 kwietnia 2012

Gorący karmel i kokosowa oliwka (II)

Po 16 godzinach spędzonych w busie szczęśliwe stanęłyśmy na pomarańczowej ziemi w Kazembe. Godzina 8:00 rano, a słońce grzało z taką siłą jakby było specjalnie wynajęte na nasz przyjazd. Przy jego świetle kolor ziemi przypominał gorący karmel, a powietrze drżało w rytm afrykańskich nawoływań, ludzkich rozmów i koziego „beee!”  Tak, kozy były wszędzie:) Oczywiście przywitała nas gromadka zaciekawionych dzieci, a starsza młodzież od razu zadawała pytania z serii: „jak się masz?, skąd jesteś?, gdzie idziesz?, czy potrzebujesz taxi?” Taxi?! Nie, dziękuję. Pomimo, że nie wiedziałyśmy w jakim kierunku mamy iść i gdzie szukać salezjańskiej placówki:) Tak więc stałyśmy na głównej ulicy w Kazembe, małego miasteczka. A jak się później okazało, było to centrum tej dużej wioski:) Dwie Muzungu, z plecakami, które wyglądały jakby się zgubiły:) i tak też się czułam:) Próbowałyśmy dodzwonić się do Wolontariuszy z Mansy, którzy godzinę wcześniej dojechali na miejsce, jednak był problem z zasięgiem. Po kilku próbach udało się i dołączyłyśmy do reszty naszej urlopowej ekipy, z którą zaczęliśmy planować nasz pobyt w północnej części Zambii.


Szybkie śniadanie, rozeznanie co i gdzie można zobaczyć. Konsultacja z księdzem i już po chwili byliśmy w drodze do Sierocińca. Dom ten prowadzi jedna z amerykańskich fundacji, a fizycznie małżeństwo, dwie wolontariuszki i miejscowe kobiety zatrudnione jako „mamy” czy kucharka. W momencie, kiedy odwiedziliśmy to miejsce przebywało w nim ok. 25 dzieciaczków w wieku 0-6 lat. Znajdują się tu z różnych względów, jednak można się domyślać, który z nich dominował. Maleństwa mają tu dobre warunki oraz opiekę jednak nic nie zastąpi prawdziwego domu… Starsze dzieci poza czasem na zabawę mają lekcje. Uczą się dodawania, odejmowania i poznają literki. Maluchy są bardzo radosne, żywe i skore do zabawy. Jak tylko się pojawiliśmy od razu mieliśmy je na plecach, kolanach, rękach:) wszędzie:)  Są bardzo otwarte na innych, jednak jak wszędzie, także i tu, zdarzają się pewne trudności w wychowaniu, uświadomił nas o tym Amerykanin. Pomimo, że był to sierociniec, to nie czułam smutku wśród tych dzieci. Rozbrzmiewały cieniutkie głosiki i śmiech. Możliwe, że byłam tam za krótko. Jednak ta chwila wystarczyła, by pewien przystojny Młodzieniec o czarno-granatowych oczach i kręconych włoskach skradł moje serce. Trzymając go na rękach widziałam w jego oczach spokój, zaufanie, a nawet radość. Udało mi się wywołać na jego czekoladowej buzi uśmiech. Ten piękny uśmiech dziewięciomiesięcznego dziecka zachowam w pamięci na długo. A zapach kokosowej oliwki jeszcze do dziś czuję:) Rozmarzyłam się:) Jednak co zrobić?:) ma Chłopak kawałek mojego serca. 
Następnym punktem wycieczki miała być wizyta u Wodza wioski, Chifa (nie wiem jak się to pisze, jednak wiem jak się wymawia:) - „ czif”). Jednak bez wcześniejszego zaproszenia nie mogliśmy mieć audiencji. Nie pozwolono nam także zobaczyć jego pałacu. Ani na sekundę nie udało nam się wejść za wysoką bramę. Nawet nie pomógł kolor naszej skóry;) Może to i lepiej, że się nie udało:) Nie mieliśmy okazji do popełnienia jakiegoś błędu w całej otoczce ukłonów, pochwał, klaskania czy dygania. Wszak był to sam wielki  Chif, jeden z czterech w Zambii, którzy mają największą władzę, powtarzam – największą!!! A tak się składa, że w Kazembe mieszka najstarszy z tych czterech, tak więc jest królem królów. Bez ich wiedzy nic się nie może wydarzyć, zmienić, pomimo, że mają władzę tradycyjną. To, co powie jest święte i tylko on może to zmienić. To on rozdziela ziemie, pozwala ją zagospodarować. A także nie wydaje pozwoleń na pewne przedsięwzięcia.

Dlatego też ja się cieszyłam, że widziałam ogrodzenie chroniące jego posiadłość od zewnętrznej strony:) A i tak czułam stres i miałam wrażenie, że parzy na mnie okiem kamery znajdującej się na ogromnym drzewie mangowym:) Miałam wrażenie, że wie o mnie wszystko, nawet to, kiedy stanęłam na jego ziemi:) Ze spokojniejszym sercem wracałam do domu:)