czwartek, 12 kwietnia 2012

Hektolitry lodowatej wody (III)

Następnego dnia pojechaliśmy do małej rybackiej wioski o wdzięcznej nazwie Kashikishi („kaszikiszi” lub jak kto woli „kasiakisi”:) Przewodnikiem tej wyprawy był nasz kierowca, który w czasie jazdy ostro, bardzo ostro potrafił zahamować tylko po to, by przez szybę porozmawiać ze znajomym w samochodzie, który w tym momencie mijał. Jednak był dobrym przewodnikiem, pokazał nam interesujące miejsca i wtajemniczył w ciekawostki. Jak wspomniałam Kashikishi jest wioską, może małym miasteczkiem rybackim, które leży nad Lake Mweru. Graniczy ono z Kongo. 

Jezioro te jest ogromne, sądzę, że dla tutejszych ludzi to jakby morze. Pierwszy raz w życiu widziałam dryfujące, małe, drewniane łodzie z rybakami. Podobno wieczorami, gdy jest już ciemno można podziwiać widok setek małych falujących światełek na tle głębokiej czerni. Pierwszy raz widziałam jak kobiety piorą ubrania w wodach jeziora. A ryby, które żyją w wodach Lake Mweru, też widziałam pierwszy raz:) Na pobliskim „Fish market” można kupić to, co żyje w jego wodach, począwszy od małych rybek po wielkie bestie z płetwami:)




Ten dzień upłynął nam także na odwiedzinach sióstr zakonnych, które prowadzą dużą szkołę dla położnych, klinikę dla osób z wadami wzroku, a także szpital ogólny dla pobliskiej ludności. Było co zwiedzać, miejsce te położone jest blisko Lake Mweru. Mogłam także zweryfikować nasze polskie standardy z zastałymi w Kashikishi. Powiem, że często byłam pozytywnie zaskoczona. Zwłaszcza jeśli chodzi o klinikę.
W drodze powrotnej był krótki odpoczynek na gorącym piasku nad brzegiem zambijsko -kongonijskiego jeziora. Pod daszkiem z trzciny ustalaliśmy trasę na następny dzień.
Nie było nad czym się zastanawiać. Dla każdego z nas było oczywiste, że jedziemy nad Wodospady Ntumbachusi („Ntumbaćuśi”). Gdy tylko usłyszeliśmy, że pobliżu Kazembe są takowe nie było mowy o ich pominięciu. Tak więc drugi dzień, a raczej połowa upłynęła nam na podziwianiu kaskadowych wodospadów. Widok był imponujący. Całość składała się z mniejszych wodospadów do których trzeba było wdrapać się pod górkę po kamieniach. Pomiędzy jednym a drugim była spora odległość. Dookoła rozciągał się piękny widok zielonych drzew. Pomiędzy nimi wiła się wodna wstążka dając życie wszystkim roślinom. To właśnie ona łączyła ze sobą wszystkie miejsca, gdzie woda spadała w dół.

Tak, to miejsce było bardzo interesujące, ciche, bez nawału turystów, dające spokój i wytchnienie. Widok ten chłonęłam całą sobą i nie mogłam się doczekać kiedy dojdziemy do miejsca w którym będziemy mogli wejść do wody. Pogoda w prawdzie nie zachęcała do kąpieli, brakował słońca. Jednak ciekawość była silniejsza:) Pierwszy dotyk wody – to jakbyś  stał bosą stopą na lodzie przez dobrych parę minut:) zimna, ale cóż, jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b”:) Po kilku zanurzeniach było o wiele lepiej:) i słońce zaczęło pokazywać swoją twarz:)

Woda - potęga i siła jakiej nie można sobie wyobrazić. To tysiące hektolitrów spadających z impetem w dół w ciągu minuty. To huk białej piany i para wodna, której kropelki  najbardziej lubią przysiadać na rzęsach. Sprawiając, że pod ich ciężarem nie jesteś w stanie nic zobaczyć. Przy takiej sile człowiek czuje się jak robaczek. W sumie to też tak wygląda :)
Po tak spędzonej połowie dnia nadszedł czas powrotu do Kazembe, a potem do City of Hope. Przed nami było przecież 1000 kilometrów. Jednak rozłożone na półtora dnia i spędzone w innych warunkach. Tym razem wracaliśmy samochodem, razem z jednym z księży.  Po takim wypoczynku spokojniej patrzyłam na nadchodzący czas egzaminów i zakończenia pierwszego termu w Open Community School w City of Hope.

środa, 11 kwietnia 2012

Gorący karmel i kokosowa oliwka (II)

Po 16 godzinach spędzonych w busie szczęśliwe stanęłyśmy na pomarańczowej ziemi w Kazembe. Godzina 8:00 rano, a słońce grzało z taką siłą jakby było specjalnie wynajęte na nasz przyjazd. Przy jego świetle kolor ziemi przypominał gorący karmel, a powietrze drżało w rytm afrykańskich nawoływań, ludzkich rozmów i koziego „beee!”  Tak, kozy były wszędzie:) Oczywiście przywitała nas gromadka zaciekawionych dzieci, a starsza młodzież od razu zadawała pytania z serii: „jak się masz?, skąd jesteś?, gdzie idziesz?, czy potrzebujesz taxi?” Taxi?! Nie, dziękuję. Pomimo, że nie wiedziałyśmy w jakim kierunku mamy iść i gdzie szukać salezjańskiej placówki:) Tak więc stałyśmy na głównej ulicy w Kazembe, małego miasteczka. A jak się później okazało, było to centrum tej dużej wioski:) Dwie Muzungu, z plecakami, które wyglądały jakby się zgubiły:) i tak też się czułam:) Próbowałyśmy dodzwonić się do Wolontariuszy z Mansy, którzy godzinę wcześniej dojechali na miejsce, jednak był problem z zasięgiem. Po kilku próbach udało się i dołączyłyśmy do reszty naszej urlopowej ekipy, z którą zaczęliśmy planować nasz pobyt w północnej części Zambii.


Szybkie śniadanie, rozeznanie co i gdzie można zobaczyć. Konsultacja z księdzem i już po chwili byliśmy w drodze do Sierocińca. Dom ten prowadzi jedna z amerykańskich fundacji, a fizycznie małżeństwo, dwie wolontariuszki i miejscowe kobiety zatrudnione jako „mamy” czy kucharka. W momencie, kiedy odwiedziliśmy to miejsce przebywało w nim ok. 25 dzieciaczków w wieku 0-6 lat. Znajdują się tu z różnych względów, jednak można się domyślać, który z nich dominował. Maleństwa mają tu dobre warunki oraz opiekę jednak nic nie zastąpi prawdziwego domu… Starsze dzieci poza czasem na zabawę mają lekcje. Uczą się dodawania, odejmowania i poznają literki. Maluchy są bardzo radosne, żywe i skore do zabawy. Jak tylko się pojawiliśmy od razu mieliśmy je na plecach, kolanach, rękach:) wszędzie:)  Są bardzo otwarte na innych, jednak jak wszędzie, także i tu, zdarzają się pewne trudności w wychowaniu, uświadomił nas o tym Amerykanin. Pomimo, że był to sierociniec, to nie czułam smutku wśród tych dzieci. Rozbrzmiewały cieniutkie głosiki i śmiech. Możliwe, że byłam tam za krótko. Jednak ta chwila wystarczyła, by pewien przystojny Młodzieniec o czarno-granatowych oczach i kręconych włoskach skradł moje serce. Trzymając go na rękach widziałam w jego oczach spokój, zaufanie, a nawet radość. Udało mi się wywołać na jego czekoladowej buzi uśmiech. Ten piękny uśmiech dziewięciomiesięcznego dziecka zachowam w pamięci na długo. A zapach kokosowej oliwki jeszcze do dziś czuję:) Rozmarzyłam się:) Jednak co zrobić?:) ma Chłopak kawałek mojego serca. 
Następnym punktem wycieczki miała być wizyta u Wodza wioski, Chifa (nie wiem jak się to pisze, jednak wiem jak się wymawia:) - „ czif”). Jednak bez wcześniejszego zaproszenia nie mogliśmy mieć audiencji. Nie pozwolono nam także zobaczyć jego pałacu. Ani na sekundę nie udało nam się wejść za wysoką bramę. Nawet nie pomógł kolor naszej skóry;) Może to i lepiej, że się nie udało:) Nie mieliśmy okazji do popełnienia jakiegoś błędu w całej otoczce ukłonów, pochwał, klaskania czy dygania. Wszak był to sam wielki  Chif, jeden z czterech w Zambii, którzy mają największą władzę, powtarzam – największą!!! A tak się składa, że w Kazembe mieszka najstarszy z tych czterech, tak więc jest królem królów. Bez ich wiedzy nic się nie może wydarzyć, zmienić, pomimo, że mają władzę tradycyjną. To, co powie jest święte i tylko on może to zmienić. To on rozdziela ziemie, pozwala ją zagospodarować. A także nie wydaje pozwoleń na pewne przedsięwzięcia.

Dlatego też ja się cieszyłam, że widziałam ogrodzenie chroniące jego posiadłość od zewnętrznej strony:) A i tak czułam stres i miałam wrażenie, że parzy na mnie okiem kamery znajdującej się na ogromnym drzewie mangowym:) Miałam wrażenie, że wie o mnie wszystko, nawet to, kiedy stanęłam na jego ziemi:) Ze spokojniejszym sercem wracałam do domu:)

piątek, 6 kwietnia 2012

Wielka Noc

Kolejne Święta, które będę spędzać w Zambii. Myślami jestem blisko mojej rodziny, znajomych, kultury i tradycji z jaką związane są Święta Wielkiej Nocy. Oczywiście, Zambijczycy inaczej przeżywają czas Wielkiego Postu. Różnice, czy to  mniejsze czy większe są na każdym kroku. Jednak duch jest ten sam. Niezależnie gdzie się znajdujemy, Śmierć i Zmartwychwstanie nas dosięga.

Z tej okazji życzę, by te Święta były spędzone w atmosferze miłości do drugiego człowieka. By blask Zmartwychwstałego oświecał ciemne zakamarki naszego życia, by wlewał w nie wiarę, nadzieję i miłość. Życzę radości z faktu, że śmierć została pokonana przez Tego, który „do końca nas umiłował”.
Pozdrawiam ciepło razem z uczniami naszej szkoły:)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Strumyk i połamany fotel (I)

Każdy marzy o długim weekendzie. Ja także, zwłaszcza jak jest się zmęczonym pracą i chciałoby się odpocząć, na chwilę zmienić otoczenie, myśleć  zupełnie o czym innym. I udało się:)W Zambii Dzień Kobiet jest dniem wolnym do pracy (miło prawda?), a po nim następuje Dzień Młodych, także wolny. Biorąc dzień urlopu miałam 4 dni wolne:) co za radość:) Plan już od tygodnia był ustalony. Jedziemy do Kazdembe, na północ, do polskich Salezjanów. Nic nie szkodzi, że przed nami było 1000 kilometrów. Oczywiście w jedną stronę:) Była radość bo na miejscu mieliśmy spotkać się z Wolontariuszami z Mansy:)
Po uroczystościach związanych z obchodami Dnia Kobiet wskoczyłam z Asią do busa na dwie minuty przed planowanym odjazdem. Oczywiście nie obyło się bez uwagi kierowcy w stylu „ Muzungu i prawie się spóźniłyście” A dlaczego tak się stało? To inna historia:) Po prostu kierowca mini-busa jak na złość jechał bardzo powoli i zatrzymywał się gdzie tylko znalazł miejsce… Jednak zdążyłyśmy:)! Plecaki udało się upchać, a my zajęłyśmy nasze miejsca. Ruszyliśmy, przed nami perspektywa 16 godzin w busie, na jednym miejscu, z dwoma czy trzema postojami po 10 min. Na dwóch fotelach z czego jeden był mocno nadszarpnięty i jak się okazał długo nie dało się na nim wysiedzieć dlatego też, co jakiś czas była zmiana. Jednak myśl o odpoczynku, poznaniu nowych miejsc i spotkaniu z polskimi ludźmi dodawała nam sił. W Kazembe planowo mieliśmy być ok. 8:00 rano. Tak też było, bus nie był opóźniony jak to się często zdarza. Nic się w nim nie zepsuło, nie wylądowaliśmy w rowie, ani też żadne zwierzę nas nie zatrzymało. Owszem, tym razem wolałam nie patrzeć w przednią szybę. A to za sprawą słabej widoczności spowodowanej padającym deszczem, miejscową mgłą i brakiem drogowych świateł (wierzę, że nasz bus je miał tylko nie były włączone). Jednak przy tych wszystkich ciekawostkach nasz kierowca radził sobie doskonale i wcale nie zwracał na nie uwagi. Mknął prostą jakby odrysowaną od linijki drogą z dużą prędkością, tak z dużą.  Przez całą drogę tylko kilka razy obudziło mnie silne szarpnięcie całego busa. Jednak kurs został ponownie wyrównany i dalej oddałam się słuchaniu mężczyzny, który był zajęty  głośnym wyrażaniem swojego podziwu wobec młodej sąsiadki po drugiej stronie busa:) Wolałam nie myśleć, że widoczność sprowadza się do 3 metrów. Także zajęłam się kombinowaniem co by tu zrobić, żeby nie kapał na nas deszcz. Okazało się bowiem, że jakoś tak przecieka okno. Poradziłyśmy sobie i z tym. Jednak na mały strumyk przez środek busa nie znalazłam lekarstwa;)
W tym momencie muszę też dodać, że zastanowiła mnie jedna rzecz. W Zambii mało rzeczy jest robionych punktualnie, albo też sporo osób się spóźnia. Jednak jeśli chodzi o sprawę wyjazdu czy podróży to wszystko chodzi jak w zegarku. Każdy potrafi przyjść godzinę czy półtorej wcześniej. A jeśli jest postój w czasie drogi to faktycznie trwa on tyle, ile zarządzi kierowca. Czasem ma się dylemat czy iść do toalety czy kupić coś do jedzenia:)
16 godzin w busie, w drodze, a nadal jesteś w tym samych kraju. Przez taki długi czas można przejechać przez pół Europy:) Po drodze widziałam czym zajmują się ludzie, jak pracują, jak mija im kolejny dzień. To ciekawe. Większość mijanych miejsc po zmierzchu było już zupełnie ciemnych, bez elektryczności. Były też większe wioski czy miasteczka w których tętniło wieczorne życie wśród sklepików, barów, straganów z owocami i warzywami, a także przy prażeniu kukurydzy czy gotowaniu shimy. Oczywiście przy obowiązkowej muzyce.
Każdy postój czy tylko wymiana pasażerów wiązała się także z wymianą towarowo-pieniężną. Miejscowi ludzie wiedzą gdzie i mniej więcej o której będzie bus i czekają z tym co można sprzedać, a co się przyda w trakcie podróży. Tak więc w ciemnej małej wiosce o 23:00 można bez problemu kupić gotowane orzeszki ziemne, prażoną lub gotowaną kukurydzę, banany, pomidory, ziemniaki albo coś do picia. A czasem znajdzie się coś słodkiego:) Natomiast wczesnym rankiem widziałam jak budzi się kolejny dzień pracy, jak ludzie zbierają się w grupki i razem idą na pola. Widziałam jak kobiety sprzątają przed swoimi chatkami, jak niosą wodę z pobliskiej pompy. Mijałam dzieci z zeszytami pod pachą idące do szkoły. Nie ominął mnie także wschód słońca.

Po kilku godzinach jazdy wszyscy w busie znali nasz cel podróży. Gdy kierowca ruszał z postoju zawsze było sprawdzenie czy jesteśmy już na swoich miejscach. Po kolejnych godzinach ludzie przyzwyczajali się, że jedziemy razem z nimi i mieli odwagę rozmawiać z nami, chodzi mi tu o starsze osoby. O młodszych nie wspomnę, to oczywiste, że nie przepuszczą okazji do rozmowy z Muzungu. Oczywiście komentarze na nasz temat nie milkły przez całą drogę:)
Taka podróż jest męcząca, jednak ja lubię te zmęczenie. Wyjazd gdzieś zambijskim busem, z zambijskimi ludźmi to ciekawe i interesujące doświadczenie. Popełniłabym wielki błąd wybierając za każdym razem samochód albo narzekając na niewygody.