niedziela, 23 października 2011

50 min.

Mój pierwszy wyjazd do miasta bez osób, które już tam były. Wyjazd? wyprawa?! J Razem z Asią wybrałyśmy się do Lusaki w celu uzupełnienia zapasówJ A przy okazji rozejrzenia się po mieście i targu. Mnie bardzo ciekawił zambijski targ, zwykły bez pamiątek. Taki, jakich u nas w Polsce nie brak w każdym mieście i miasteczku. Jak wygląda? Jakie można znaleźć na nim towary? Jakie są ceny? I się dowiedziałam.

Ale po kolei. Z wielkim i pustym plecakiem przemierzamy zakurzony odcinek drogi łączącej naszą placówkę z główną drogą do Lusaki. Przy niej bowiem miałyśmy zamiar grzecznie stanąć i czekać na busa, który zabierze nas do Lusaki. Miałyśmy szczęście bo zbliżając się do głównej drogi zobaczył nas mężczyzna, który w owym busie „kasuje bilety”. Jest on odpowiedzialny za zapełnianie busa  ludźmi i zbieranie opłaty za przejazd. Tak jest w każdym busie. Kierowca zajmuje się tylko jazdą. Pojazd, którym przemierzać będziemy odległość z CoH do miasta i z powrotem, jest trochę specyficzny. To mały biało - niebieski bus. Jednak jak zauważyłam jest on bardzo pojemny. Znajdują się w nim cztery rzędy miejsc siedzących. Trzy czteroosobowe, przeznaczone dla pasażerów. I jeden trzyosobowy z przodu, łącznie z kierowcą. Oczywiście kierownica po prawej stronie. Czasem do tej piętnastki osób trzeba doliczyć różnego rodzaju pakunki, tobołki i dzieci. Jest ciasno i duszno. Ale jedzie i to się liczy. To takie różnice pomiędzy busem  tutaj, a autobusem w Europie. Jest jeszcze jedna, ale o niej późniejJ



Targ - szok, szok i jeszcze raz SZOOOK!!! Widok był osłupiający! Spokojnie można dostać oczopląsu! Kolorowe morze ludzi przewijających się w jedną i drugą stronę. Morze przepychających się, pchających przed sobą wózki i taczki. Niosących przeróżne towary na głowach. Nawet w ruchu pieszych obowiązuje zasada „lewej strony” więc trochę się o ludzi obijałamJ albo w ostatniej chwili schodziłam mi z drogi:) Masa sprzedawców po prawej i lewej stronie. Dorośli, mężczyźni i kobiety z dziećmi. Nawet wśród kupujących przewijały się osoby, które miały coś do sprzedania. A sprzedawali zimne napoje, mrożony sok zastępujący lody. Domowej roboty placki i nazwijmy to racuchy czy pączki, gotowane lub pieczone kolby kukurydzy oraz owoce w całości jak też krojone na cząstki. Jak sobie klient życzy. Czyli to, co może się przydać podczas długich zakupów jak również podczas długiego dnia pracy. Kocioł zapachów, aż poczułam głód, jednak na „jedzeniu wzrokiem” i pochłanianiu zapachów wolę zakończyć.


Ogrom kolorowych towarów wyłożonych  na sprzedaż. Szkoda tylko, że przeważnie na każdym z nich widniej napis „Made in China”. Sprzedawcy zachęcali do zakupu swoich towaru. Krzyki, nawoływania i płacz dzieci przeplatał się z muzyką płynącą z głośników ze stoiska muzycznego. Nawet alejki po których przemierzałyśmy targ są przewidziane do robienia zakupów bez pośpiechu. Dlaczego? bo jest w nich pełno dziur, nierówności i kamieni – o zgrozo! Chwilami widziałam ostatnie ślady wczorajszego deszczu w postaci błotka. I cóż jeszcze? śmieci, jakżeby inaczej. Można powiedzieć, że to swoisty tor przeszkód.


Znaczna część mężczyzn nie patrzyła na nas obojętnie i na każdym kroku było słuchać „ Muzungu, how are you?” albo „Where are you from?” Maiłam wrażenie, że jestem dla nich jakąś atrakcją, urozmaiceniem dnia. Fakt, później jest co opowiadać w domu J

Ciąg dalszy w następnym poście, zapraszam :)

Cd. "50 min."


Kolejnym etapem były zakupy w markecie. Kupiłyśmy to co miałyśmy w planach i spokojnie wracałyśmy do miejsca z którego odjeżdżają biało – niebieskie busy. Po drodze był mały postój na zakup ananasa. Oczywiście wyjęty z kosza, który zambijska kobieta niosła na głowie. Szybkie pytanie o cenę. Jeszcze szybsze stwierdzenie, że za drogo. Więc próba pierwszego targowania. Kobieta twardo stoi przy swojej cenie więc grzecznie podziękowałyśmy i odchodzimy. A kobieta woła za nami i zgadza się na naszą cenęJ Więc mamy pięknego dojrzałego ananasa i pierwszą udaną próbę targowaniaJ Jego zapach -to słońce i deszcz zamknięte pod kopułą zielonych wąskich liści. To niczym nie skażona natura, to spokój naturalnego wzrostu, bez sztucznej nagonki.  A tak intensywny, że chciałoby się go zjeść tu i teraz, na chodniku, z obawy, że zaraz zniknie. Zapach ten rozweselił pół naszej kuchni. A smak to jakbyś nie jadł przynajmniej przez tydzień i nagle dostał swój ulubiony posiłek. Jeśli tak można - to  sama sobie zazdroszczę, że go jadłam J Soczysty miąższ rozpływał się w  ustach, a złoty sok leciał po ręku, aż do łokcia jak małemu dziecku. PychaJ
Mamy ananasa i teraz już naprawdę szłyśmy w stronę busów, zwłaszcza, że zaczynały pojawiać się krople deszczu. A moknąć w mieście nie jest miło, szczególnie jeśli nie ma się gdzie schować. Jestem z Asią przy busach i mamy problem bo nie wiemy który z nich jedzie w naszą stronę. Pytamy się jednego i drugiego chłopaka, ale wzruszają tylko ramionami. Nie słyszeli o City of Hope. „No to ładnie :/” – myślę sobie. Nic, idziemy dalej i znowu się pytamy. Tu też podobna sytuacja, jednak chłopak pyta się w którą stronę chcemy jechać. Więc pokazujemy mu, a on na to ”Aaa, na Chilangę (jakkolwiek by to się pisałoJ), to chodźcie”. I prowadzi nas wzdłuż busów. Deszcz zaczyna coraz gęściej padać. Ja zmieszana, nie wiem czy dobrze robimy idąc za nim. U Asi w oczach widać dezorientację. A on jeszcze sprawdza czy aby na pewno idziemy za nim, nawet nie można skoczyć w bok i się schować. Deszcz już pada, a my wsiadamy do pojazdu  wskazanego przez „kasjera biletów”. Słyszę tylko „Chilanga?”, odpowiadam „Yes”, a on „OK”. I siedzę w busie po którym spływają strugi deszczu. Przynajmniej nie jesteśmy mokre. Siedzimy i czekamy. W głowie myśli pędzą w tę i drugą stronę niczym auta po czteropasmowej drodze. Czy aby na pewno do dobrego busa wsiadłyśmy?   Dlaczego on nie jedzie?! Czeka, aż przestanie padać?! Bez sensu, przecież inne busy jeżdżą?! I po ok. 10 min. zapaliła mi się żaróweczka. Kasia, zanim bus się nie zapełni pasażerami – nigdzie nie pojedziesz. Spoko, do kolejnego punktu dnia mamy 2 godz. może zdążymy. W tym momencie poczułam, że nie jestem u siebie. Tu panują inne warunki i zdenerwowanie nic tu nie pomoże. Nawet uswiadomienie kierowcy, że mi się spieszy, że nie mam czasu. Bo tu czas ma każdy i to pod dostatkiem. Skoro my możemy poczekać to ty również.
Mija kolejne 10 min. – stoimy, a ja patrzę jak deszcz spływa po szybach. Pół godziny za nami – szyby parują, ale też zostało tylko 5 wolnych miejsc do Chilangi. Może się uda? Nie muszę chyba wspominać, że na kolanach mam naszego wytargowanego ananasa, który hipnotyzuje mnie swoim zapachem. Jest! nasz „nawoływacz” zaprosił ostatnią osobę do busa więc możemy ruszać! Hura!!! Po 50-ciu minutach czekania na pasażerów nasz busik jedzie. Jednak  moje zmysły przeszły na najwyższe obroty. Wzrok się wyostrzył. Pamięć wyszukała najmniejsze szczegóły trasy do domu zobaczone i zapamiętane wcześniej. Nawet język przygotowany był do ewentualnego sprzeciwu w chwili gdy skręcimy w inną drogę niż w tą prowadzącą do CoH. Jadąc w świętym skupieniu nawet nie słyszałam gwaru pasażerów dochodzącego z tylnich siedzeń. Jednak udało sięJ Całe i zdrowe wróciłyśmy z naszej pierwszej wyprawy do miasta. Bogate w nowe doświadczenia. Przy następnej okazji będę brać poprawkę na czas jaki może nam zająć powrót do domuJ

I to jest ta ostatnia różnica. Nasze autobusy i kierowcy nie czekają na pasażerów. Wręcz przeciwnie, potrafią nawet zamknąć drzwi przed nosem. A tu? Proszę bardzo, nawet pomogą z zakupami. Spokojnie zapytają gdzie chcesz jechać. Nawet zaprowadzą niemalże za rączkę do odpowiedniego pojazdu. Tyle tylko szkoda, że to tak długo trwa. No i jazda „na gapę” też nie wchodzi w grę. Czasem nawet można przekonać się na własne oczy jak drogi jest im kolejny pasażer. W szczególności o „białych” „nawoływacze” potrafią się nawet pobić.
 Wyjazd do miasta publicznym środkiem transportu równa się całodniowej wyprawie Jbo nigdy nie wiesz czy trafisz na pełny czy pusty busJ



sobota, 22 października 2011

List, tak po prostu

Ciepłe deszczowe popołudnie. Koniec pracy w Office. Zmęczone próbujemy z Asią schować się przed deszczem pod jedną parasolką. Dyskretnie wyrywając ją sobie żeby jak najmniej kropli spadło na jedną z nas. Idziemy marszowym krokiem po rdzawej ziemi. Piach nie pyli – błyszczy zmoczony deszczem. Buty stają się cięższe od mokrej ziemi, która przykleja się do podeszwy. I mam wrażenie, że wcale nie idę w sportowych sandałach tylko w butach na wyprawy w góry. Ciekawe doświadczenie. Gdyby nie uczucie, że mam mokre stopy pewnie bym tak myślała. Idziemy i nagle z oddali słyszę głos s. Ryszardy - woła mnie. Krótka myśl z szybkością światła przebiegła mi przez głowę – „o co chodzi?”. Jednak nie zwracając na nią uwagi zawracamy i idziemy w stronę siostry. I co słyszę?! „ Kasia, na stole leży list do Ciebie”. LIST?!?!? Do mnie?! Zdziwiona i zszokowana, z uczuciem lekkiego  niedowierzania, jednak pełna nadziei idę po niego. I jest! A raczej są, dwa. WOW!!!! Ale od kogo?!?! Jak?!?!? Nikomu nie podawałam adresu, na blogu jeszcze go nie wstawiłam. Cóż, ci którzy je napisali znaleźli sposób na zdobycie mojego adresu. Niesiona na skrzydłach ciekawości zmierałam do domku żeby jak najszybciej zagłębić się w lekturę. I nie był ważny deszcz. Liczyły się zaklejone koperty.
Przyszły one w zbiorczej paczce na adres placówki. A dwie koperty były oznaczone moim imieniem i nazwiskiem. Kilka zdań od osób, które dowiedziały się gdzie jestem i co robię. Wiadomości co u nich słychać, kilka ciepłych zdań skierowanych do mnie i zapewnienie o modlitwie. Kartka z trafną myślą. To bardzo miłe. Taka prawdziwa niespodzianka! Drobna rzecz – a cieszy, pomaga. W takich momentach mam poczucie, że ktoś poświęcił na moją osobę uwagę, czas. To namacalny dowód, że w dobie maili, Facebooka i Skypa można napisać normalny „ papierowy list”. Fakt, minął dopiero miesiąc od mojego wyjazdu. Jednak otrzymanie listu z rodzinnego kraju i zupełnie się go nie spodziewając daje wielką radochę JJJ Nie tylko odbiorcy, ale myślę, że również tej osobie, która go pisała.
Dziękuję i zachęcam do pisania takich listów. Niekoniecznie do mnie ;) Myślę, że sporo z nas ma do kogo pisać. Może nie pamiętamy już o takiej formie komunikacji? Myślę, że warto po nią sięgnąć i wytrzeć kurz…

piątek, 14 października 2011

Z zebrą w tle...

Przepraszam, za małe opóźnienie…

Sobotę spędziłam jakąś godzinkę jazdy autobusem od placówki w parku o nazwie Parieze. To miejsce przeznaczone jest na rekreację dla turystów. Można tu spokojnie odpocząć na łonie natury. Posłuchać afrykańskich świerszczy i cykad. Są małe, a robią taki szum jakby się stało przy transformatorze. NiesamowiteJ Co jeszcze? Można też popływać w basenie, albo pograć w piłkę nożną. Oczywiście jest też miejsce na namiot. Teren rekreacyjny dla osób zwiedzających park jest ogrodzony. W parku bowiem żyją dzikie zwierzęta. Można tu spotkać  żyrafy, zebry, bawoły, antylopy i mnóstwo ptaków. Teren ten leży nad wodą więc mieliśmy widok na zwierzęta przychodzące do wodopoju. Widok? brak słów… To, co do tej pory widziałam tylko na zdjęciu czy na filmie przyrodniczym jest dane mi podziwiać własnym okiem… W prawie naturalnym srodowisku. Cudo… nie mogłam oderwać oczu od tych zwierzakówJ

Ognisko również wliczone jest w plan zagospodarowania przestrzeni. A także wielki ruszt na pieczenie świnki, albo innego dzikiego zwierza;) A tak poważnie to spokojnie można przyjechać większą grupą osób i świetnie spędzić dzień. Tak właśnie my zrobiliśmy. Był to wyjazd integracyjny z okazji Dnia Nauczyciela. Pojechali nasi nauczyciele z CoH, dyrektor szkoły i wolontariusze, którzy pracują w szkolnym biurze czyli ja i AsiaJ Plan był bogaty w różne atrakcje. Ale przede wszystkim na zapoznanie się i zawiązanie nowych relacji. Dla mnie był to bardzo udany dzień i jestem z niego zadowolona. Poznałam bowiem nauczycieli. Zobaczyłam jak tu, w Zambii osoby na co dzień pełniące ważne funkcje potrafią się wspólnie kulturalnie bawić. I mogę powiedzieć, że jestem pod bardzo pozytywnym wrażeniem. Nikt się nie wywyższał. Każdy był traktowany równo. Niezależnie czy był dyrektorem czy sekretarką. Ci nauczyciele potrafią się świetnie bawić, śmiać i wygłupiać. Normalnie jak dzieci. Ale potrafią też zrobić coś wspólnie. Potrafią się zgrać w dobry zespół i razem przygotować konkretną rzecz. Tak było w sobotę. W przygotowaniu posilku każdy miał swój udział. To było bardzo sympatyczne i miłe jak razem z nauczycielami przygotowywałam obiad. Jak stałam przy wielkim grillu zrobionym domowym sposobem i piekłam kurczaka J To było bardzo pouczające doświadczenie. Gotować na świeżym powietrzu, na rozżarzonych węglach, gdzieś w Afryce. Chcę więcej !!!!!!!

Obok przygotowywania obiadu był czas zabawy, gry i tańce. Oczywiście tańce przy bębnach, w afrykańskich rytmach i przy charakterystycznych dla tego kontynentu kobiecych nawoływaniach. Ci ludzie na drugie imię maja Muzyka albo Taniec... wystarczy im bęben i zaczynają tańczyć. A przy tym nie zwracają uwagi czy ktoś się na nich patrzy, obserwuje. Po prostu tańczą i zapraszają innych do tańca. Widać w nich wolność, której nam, ludziom z cywilizowanego kraju tak często brakuje... Afrykańczycy tańcem wyrażają radość, zadowolenie, a nawet się modlą. Dlatego też  Msze tutaj nie są tak sztywne jak u nas.

Gdyby ktoś był ciekawy czy ja tańczyłam, to od razu mówię, że jeszcze nie. Narazie  jestem na etapie obserwacji. Jednak zapewniam, że na nim się nie skończy J Bo muzykę mają porywającą do tańca! Tylko, że te tańce są specyficzne, których chcę się nauczyć. Osoby, które znają mnie bliżej mogą potwierdzić, że długo nie wytrzymam bez tańca J
Wracajac do naszej integracji to po obiedzie przyszedł czas na prezentyJ Otóż tu jest zwyczaj, że z okazji Dnia Nauczyciela, nauczyciele sobie nawzajem kupują prezenty. Działa to na takiej samej zasadzie jak nasze Mikolajki. Tylko tu naprawdę obowiązuje zasada anonimowości. Osoby losowaliśmy tydzień wcześniej więc był czas na ogarnięcie jakiegoś prezentu. Sekretny przyjaciel (bo tak sie nazywa) to zabawa miła i sympatyczna. Chociaż dla mnie sprawiła mały problem. Nie wiedziałam na początku czyje nazwisko widnieje na karteczce, którą wylosowałam. Nie znałam jeszcze wszystkich nauczycieli tak z imienia i nazwiska. Ale udało się J mój prezent otrzymała właściwa osoba J Ja również byłam czyimś sekretnym przyjacielem więc też dostałam miły prezentJ
Jedank na tym nie koniec. Po tej zabawie głos zabrała dyrektor szkoły, s. Agnes. Podziękowała wszystkim za ciężką pracę w szkole i nagrodziła swoich pracownikow. W ten sposób moja garderoba powiększyła się o kolejne chitengi J Jak przystało na prawdziwa afrykańska kobietę J
W ten aktywny sposób spędziłam całą sobotę. Był to czas wykorzystany na poznawanie ludzi z którymi na co dzień pracuje. Na poznawanie afrykańskiej przyrody. Na wspólną pracę, ale też na dużą dawkę dobrej zabawy. Oby takich dni było jak najwięcej J

środa, 12 października 2011

Moja chwila...

Spoglądasz czasem w niebo? Co widzisz? Granatowy dywan usiany nierównomiernie jasnymi punkcikami? Jakby ktoś specjalnie pochlapał go pędzlem z żółtą farbą… ?Czy coś tak niepojętego, że nie potrafisz uwierzyć, że to istnieje…? A może w ogóle nie interesuje Cię to, co masz nad swoją głową…? Może jesteś tak zabiegany i pochłonięty sprawami przyziemnymi, że masz przykurcze w karku i nie możesz już unieść głowy?
Może w ten właśnie sposób tracisz kolejną szansę na obserwowanie piękna… A codziennie jest ono inne… Codziennie patrz w niebo – ten widok ubogaca. Każda gwiazda to jedna ciepła myśl… Spojrzenie… Modlitwa… Westchnienie… Łza… Niebo – skarb dany nam za darmo, to prezent. Nie zmarnuj go…
Czy w Afryce niebo jest takie samo jak w Polsce? Fizycznie tak. To głęboki granat usiany jasnymi punkcikami, które na dodatek migoczą. Pięknie to wygląda. Z pozoru normalne niebo. Jak wszędzie. Konstelacje gwiazd oczywiście inne niż te widziane do tej pory, w Polsce.  Wielkiego Wozu nie ma. A licząc na  Gwiazdę Polarną nie trafię do domu, bo jej nie widać. Drogi Mlecznej też nie dostrzegam. Jak widać różnice sa. Ale to początek. Bo patrząc na księżyc mam wrażenie, że jestem w kinie i oglądam jego zdjęcia w trójwymiarze. Jakby ktoś wyjął go z dziecięcej bajki – odwrócony do góry nogami! A na dodatek świeci prosto na czubek głowy, pod kątem 90 st. Coś niesamowitego! Gdy go pierwszy raz zobaczyłam przeżyłam mały szok! Dla mnie to było coś nienaturalnego. To obraz, który przypomniał gdzie jestem, a może bardziej uświadomił…? Księżyc, tak odległy, tu wydaje sie być na wyciągniecie reki. Wielki....tajemniczy...patrzacy na ziemie oczami kraterów.

Jednak dla mnie niebo to coś więcej niż migoczące gwiazdki na granatowym tle. To zarazem delikatność i potęga… Mam wrażenie, że gdy wyciągnę rękę to dotknę je. Z drugiej zaś strony to otchłań bez dna… To poczucie ciepła bliskiej osoby i zimno ciał niebieskich… Niebo to głucha mowa, którą usłyszę tylko sercem…
Gdy wieczorem wychodzę przed domek i spoglądam w górę to mam wrażenie jakby ktoś otulał mnie miękkim a zarazem silnym ramieniem. To poczucie, że gdzieś w rodzinnym kraju są bliskie mi osoby, które może  spoglądając  w górę myślą o mnie… Patrząc w niebo wiem, że to magiczna chwila. To tak jakbyś znalazł motyla ze złamanym skrzydłem i chciał go chociaż przenieść w bezpieczne miejsce. Chcesz to zrobić najdelikatniej jak tylko potrafisz. Starając się zachować przy tym całą strukturę, nietykalność i kruchość jego  skrzydła. To chwila ważna dla Ciebie, ale i dla motyla. To chwila intymna, której nic i nikt nie może zmącić…
Takie jest moje niebo w Afryce. Wyjście na zewnątrz i spojrzenie w górę to jakby naładowanie baterii. To chwila w której mogę uśmiechać się tak po prosu, jak wariat. I nikt tego nie skomentuje. I nie będzie pytał „dlaczego?”. To mój prezent dla siebie… To lekcja wrażliwości na piękno świata, na piękno drugiego człowieka. I nie jest ważne czy ma białą czy czarną skórę. Ubrany jest w markowe ciuchy czy w porwane spodnie. Bo piękno jest w środku, w sercu…

Takie jest moje afrykańskie niebo - ważne… osobiste… To cisza w której mogę usłyszeć siebie...  w której mogę odpocząć… Tego mi nikt nie odbierze, nigdy.  To jest najbardziej fascynujące. Moje…

niedziela, 9 października 2011

Lusaka

Jadąc tu wiedziałam, że będę mieszkać na przedmieściach Lusaki, stolicy Zambii. I tak też jest. Jednak wiedząc, że będę blisko stolicy miałam wrażenie, że  będzie to miasto podobne do naszych większych miast. W końcu to stolica! Z prezydentem, uniwersytetem, lotniskiem… W sumie podobne jest. Każdy, nawet jeśli nie chce, podświadome wyobraża sobie jak dana rzecz, człowiek czy miejsce będzie wyglądać. U mnie też tak było, jeśli chodzi o Lusakę. Jednak czymś się ono różni. Jest małe zaskoczenie, może rozczarowanie. Różnice zobaczyła od razu… Lusaka jest dużym miastem, rozwijającym się. Widać w niej dużo nowych budynków. Jakieś magazyny, duże sklepy, salony, myślę, że nawet hotele. I są to budynki budowane w stylu europejskim. Widziałam też Casino. Fakt, zbudowane na styl japoński.  Jednak te ”nowości” znajdują się tuż przed miastem. Same miasto to nasze lata ’90. Widać to zwłaszcza po małych sklepach i po ich witrynach. Brakuje tu kolorowych migoczących neonów i telebimów. Tu zanim znajdziesz sklep, w którym chcesz coś kupić minie sporo czasu. Podczas którego dowiesz się co dzieje się w mieście, co kto ma do sprzedania albo jakie usługi proponuje. Zaczepi cię kilku chłopaków. Ktoś krzyknie: „Muzungu!” albo zapyta czy chcę zamówić taksówkę. A wszyscy, których będziesz mijać będą się na ciebie patrzeć. Norma, do której powoli się przyzwyczajam i staram nie zwracać uwagi. Tu jest wszystko, a pomiędzy „tym wszystkim” jest namalowana witryna twojego sklepu, którego szukasz. Takie poszukiwania oczywiście są za pierwszym razem. Kolejne są o wiele prostsze ponieważ starasz się jak najlepiej zapamiętać drogę i wejście do sklepy. Do czasu, aż nie namalują czegoś nowego… I poszukiwania zaczynają się od początku. Myślę, że męska część czytelników tego posta poczułaby w sobie nutkę odkrywców…
W centrum główna ulica przedzielona jest pasem zieleni, a w każdą stronę prowadzą dwa pasy jezdni. Akurat o tę zieleń ktoś trochę dba. To trawa, palmy i jakieś inne mniejsze krzewy czasem kwiaty. Poza nią, widać czasem palmy, najczęściej przy budynkach. Jednak jest jej bardzo mało i nikt zbytnio o nią nie dba. Widać to szczególnie w bocznych uliczkach. W Polsce to normalne, że są służby odpowiedzialne za dbanie o tereny zielone w miastach. O każdy skwer, trawnik i kwiaty. Tutaj tak nie ma. Jest bałagan. Przy głównej ulicy znajdują się ważniejsze instytucje, tj.: poczta, banki, kantory i inne urzędy. O "normalnych" sklepach mogę wspomnieć, że jest ich mnóstwo. Są wszędzie. Jednak znaczna większość jest mobilna. Tam, gdzie jest wolny kawałek placu tam też pojawiają się ludzie ze wszystkim co można sprzedać. 

Każdy chodnik to wymarzone miejsce na handel. A są też sklepy totalnie na kółkach. Jedzie sobie taki Pan rowerem i ma na przykład chłodziarkę z lodami. Na kierownicy ma elegancko przyklejone papierki po lodach jakie można u niego kupić. Albo inny obraz. Idzie chłopak i pcha przed sobą coś w rodzaju wózka czy taczki z bananami. Na każdym kroku możesz kupić to co chcesz. Możesz nawet nie wysiadać z auta bo stojąc na światłach Pan sam do ciebie podejdzie. Wystarczy, że otworzysz szybę i kiwniesz ręką. Albo idzie sobie taka Pani z koszem na głowie pełnym orzeszków ziemnych, bananów czy ananasów. A do tego często ma malutkie dziecko na plecach zawinięte w sprytny sposób w chustę.
 

Przed wyjazdem Afrykę kojarzyłam między innymi z kobiet, które noszą różne rzeczy na głowach. Do tej pory myślałam, że taki obraz jest częsty gdzieś daleko na wsi, na sawannie.  A tu proszę, w stolicy jest to bardzo popularny widok. I nikt się nie dziwi, no oprócz mnie. Kobiety, ale także mężczyźni noszą na głowach praktycznie wszystko. Od kosza z owocami przez worki z mąką po pełne wiadro z wodą! Oczywiście bez pokrywki!!! I oczywiście idzie tak, że nie uroni ani kropelki, niesamowite… Jestem pełna podziwu dla tych osób. A w jaki sposób oni chodzą z tymi towarami, coś pięknego! To jakby balansowanie nad chodnikiem, płynięcie. Dla nich jest to coś tak naturalnego, a dla mnie coś bardzo imponującego.

Ludzie przelewają się w jedną i drugą stronę za jakimś sprawunkiem. A jest ich mnóstwo mieniących się różnymi kolorami koszul, chiteng, sukienek. Niczym orzeszki oblane kolorowym lukrem. Takie jadłam
 w dzieciństwie:) I jeśli chodzi o kolory to tylko ludzie swoim ubranie sprawiają, że miasto się uśmiecha. Budynki, chodniki, mury, cała reszta jest  pokryta wszechobecnym piaskiem i pyłem. Ma on kolor rdzawy jak ziemia w Afryce. Wchodzi wszędzie, nawet w najmniejsze zakamarki. Pomaga mu wiatr, który jest cały czas.  Wieje mniej lub bardziej, ale każdego dnia.
Wieżowców raczej nie ma. Bloków, tak popularnych w Polsce też nie widać. Można natomiast zobaczyć dosłownie kilka wysokich, nazwijmy to, biurowców. Dokładnie nie wiem co w nich się mieści. Jednak są to budynki smutne, szare. Wykonane z betonu,  który pod wpływem kurzu i lat tylko straszy. Nie są w żaden sposób pomalowane. Mam wrażenie, że nic się w nich nie mieści, że są puste. Jednak światła w oknach świadczą o tym, że jest w nich życie. Swoim wyglądem nie zachęcają jednak do wejścia.
Cóż, do pełnego obrazu afrykańskiego miasta muszę jeszcze dodać  śmieci. Tony śmieci! Są wszędzie i nikomu nie przeszkadzają. Walają się po chodnikach, pod ścianami, w każdych krzakach. A torebki jednorazowe można zobaczyć nawet na drzewach zaplątanych w gałęzie. Każdy rowek przy ulicy czy dziura w chodniku zapełniona jest śmieciami. Ludzie, którzy mają coś do sprzedania najczęściej rozkładają swój kram na śmieciach. Albo obok górki zrobionej z niepotrzebnych rzeczy. Jadąc do Lusaki widzę trawę ze śmieci… Jest to smutny widok. A jeszcze bardziej przeraża mnie to, że w tych śmieciach płynie życie tysiąca osób, rodzin, dzieci… To straszne. Wygląda to tak jakby tutejsi ludzie postawili sobie za cel zasypanie całego miasta śmieciami. Jakby chcieli zakopać je w nich… Takie drugie Zakopane, tyle tylko, że naprawdę zakopane… Zastanawiam się dlaczego tak jest? I jak na razie nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. 




niedziela, 2 października 2011

Szkolne świętowanie

Piątek był dniem wolnym od lekcji, ale nie od szkoły. Uczniowie przyszli, by podziękować za nauczycieli, a zwłaszcza za dyrektora placówki, s. Ryszardę. Zaczęło się od Mszy św., nauczyciele byli odpowiedzialni za śpiew podczas liturgii. Przygotowywali się do tego kilka dni wcześniej ustalając repertuar i ćwicząc go, było przy tym dużo śmiechuJ Podkreślę tu, że wszyscy nauczyciele brali w tym udział, mężczyźni i kobiety, wszyscy także śpiewali i na bębnach czy innych afrykańskich instrumentach. Jedna z nauczycielek nawet dyrygowała tym chórem. Wyglądało to bardzo ciekawie ponieważ wczuwała się w swoją rolę bardzo mocno i widać było, że muzyka przechodzi przez nią całą. 

Po Mszy był czas na przemówienia, podziękowania oraz prezenty. Następnie sami nauczyciele przygotowali mini występ dla swoich uczniów. Kobiety i mężczyźni pozamieniali się rolami i tańczyliJ. Dzieciaki miały wielką radochęJ zresztą nie tylko one…;) Oglądając te „przedstawienie” zastanawiałam się czy nasi polscy nauczyciele też by coś takiego swoim uczniom przygotowali… Nie wymagało to specjalnie dużego nakładu pracy, wystarczył dobry pomysł i chęć zabawy. Każdy był zadowolony; dzieciaki bo widziały, że ich nauczyciele też potrafią się bawić i śmiać z siebie oraz nauczyciele bo sprawili sobie i innym dużą dawkę dobrego humoru. 


Dzieci dostały cukierki, trochę sobie potańczyły na świeżym powietrzu i nadszedł czas sprzątania, wszyscy sprzątali, znosili krzesła i chowali sprzęt. Zauważyłam, że tu nie trzeba nikogo gonić do pracy, dzieci rozumieją, że trzeba coś przygotować, a potem posprzątać. Pewnie, tak jak wszędzie, tak też i tu zdarzają się tacy, do których trzeba mówić kilka razy. Na szczęście tacy są w mniejszości.



:) :) :)

W CoH o godzinie 17.00 jest różaniec. Przychodzą na niego dziewczynki, siostry, wychowawczynie, zwane Mamami oraz wolontariusze. Odpowiedzialne za prowadzenie modlitw są najstarsze dziewczęta. Odmawianie różańca jest wspólne, jedna osoba mówi pierwszą część, a pozostali resztę, tak jak w Polsce. Natomiast różnica jest taka, że odmawia się go w języku anielskim, cinyanja i bemba, a czasem też jest śpiewany w tych językach. Dziewczynki mają piękne głosy i naprawdę brzmi to bardzo ciekawie, zwłaszcza jeśli śpiewają w swoim lokalnym języku z podziałem na głosy. Super:)
Po różańcu, przed kolacją dziewczynek jest trochę wolnego czasu. Wykorzystuję go na zabawy z nimi. Jest on krótki, ale bardzo intensywny. Zastanawiam się skąd o tej godzinie u dzieci tyle energii i chęci do zabawy:) skoro muszą tak wcześnie wstawać i funkcjonować w takich temperaturach? Cóż, dzieci są wszędzie takie same i nic tego nie zmieni, żaden ustrój polityczny, długości geograficzne czy pozycja społeczna… Wszędzie są skore do zabaw, potrzebują zainteresowania i poświęcenia im choćby chwili… Zauważyłam, że są bardziej śmielsze wobec mnie, bawią się ze mną i uczą swoich zabaw.  Wystarczy, że pokażę się z aparatem i już jestem oblepiona najmłodszymiJ Każde z nich chce mieć zdjęcie. Więc robię, a potem jest dużo uciechy jak oglądają siebie na małym ekraniku aparatu. A pozują do zdjęć jak małe modelkiJ 

Wracając do zabaw - są one proste, ale chwilami wymagają dużej zręczności i dobrej pamięci. Wystarczą ręce, kamienie i zielony niejadalny owoc z drzew, które tu rosną. Nie wiem jak się nazywa. Jak widać zabawy te nie są wymagające… Uczyły mnie również kilka prostych zwrotów w języku cinyanja. Oj, było duuużo śmiechuJ Dla mnie ten język jest trochę śmieszny. Śmieszny… nowy! jak go słucham to mam wrażenie,  jakby język w ustach  się zawijał,  słowa brzmią jak zbitek przypadkowych sylab, albo jak gaworzenie niemowlaka, a dźwięk jakby wychodził z głębokiej studni. Ciekawie się go słucha jak dzieci sobie coś nawzajem tłumaczą albo gdy się kłócą. Wtedy wygląda to bardzo egzotycznie.
Starsze dziewczęta zainteresowane są moimi włosami. Bardzo je ciekawi to, że są długie, miękkie. Mówią wprost, że są ładneJ Dzięki dziewczyny J Dla nich to zupełnie coś nowego, bo ich włosy bardzo różnią się od naszych; są u wszystkich czarne i krótkie, gęste, twarde i lekko pofalowane.  Już na samym początku jak tu przyjechałam to pytały mnie czy będę chciała zapleść warkoczyki, pewnie, że takJ ale nie teraz. Jak narazie były tylko przymiarki. Tutejsze dziewczyny zaplatają sobie włosy w ciekawe sposoby i robią to bardzo misternie. Dla nich taka fryzura to standard. Myślę, że to jest dobre na słońce, zawsze to trochę chłodniej w głowę J

Takie momenty, gdy mogę pobyć z nimi są dla mnie ważne; to jakby naładowanie akumulatora na następny dzień. Czasem sama obecność wśród nich daje bardzo dużo, a zabawa z dziećmi rekompensuje trudności dnia i poprawia humor.